Moja pasja – moja historia

Fot. 1 Kadr z filmu „Wjazd pociągu na stację w Ciotat”.
Film – ruchome obrazki na taśmie celuloidowej. To jeden z najlepszych wynalazków ludzkości (oprócz koła oczywiście). Bawi, wzrusza, straszy, przenosi jak najdalej i jak najgłębiej. Wysyła ludzi w odległą przestrzeń kosmiczną, albo w głąb naszej planety. Daje namiastkę luksusu, bądź pokazuje to, co mało atrakcyjne. Człowiek jest obnażany ze wszystkich najgorszych zachowań. Jednocześnie inny staje się tym najlepszym, wręcz nieskazitelnym superbohaterem.
Bracia Lumière przekazali nam dziwną rzecz. „Wyjście robotników z fabryki Lumière w Lyonie” czy budzący grozę „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat” przestraszyły wielu widzów. Przede wszystkim były obawy, że parowóz wjedzie na salę kinową. Mówiono, że to się nie przyjmie. Nikt tego nie zaakceptuje i nie pokocha. Jak to z nowościami zwykle bywa, także i ten wynalazek przyjął się, wrósł w nasze życie, zapisał się na kartach światowej historii. Nie wyobrażamy sobie życia bez niego. Zapoczątkował nową erę w życiu człowieka.
Film niemy – czyli pierwsze obrazy kinowe – był radosny, smutny, czasami groteskowy. Charlie Chaplin bawił do łez i wzruszał. Buster Keaton – najpoważniejszy wśród komików – na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niedostępnego. Jednak ta jego powaga rozśmieszała. A bracia Marx dawali popis w każdej dziedzinie. Flip i Flap wprawiali w osłupienie swoją nieporadnością, ale jakże to było słodkie i takie prawdziwe. Ówczesne filmy miały swój urok. Aktor był na pierwszym planie i jego umiejętności, a nie efekty komputerowe. Na dodatek nastrój budowała muzyka. My słyszeliśmy ją z telewizora. Przed wojną w kinie był muzyk i to on nadawał ton
i wyraz projekcji filmowej. Wpływał na odczucia widzów.
Fot. 2 Charlie Chaplin w filmie „Brzdąc”.
Nagle coś w tym wynalazku się zmieniło, aktorzy przemówili, a dźwięki z otoczenia były słyszalne. „Śpiewak jazzbandu” – powszechnie uważany za pierwszy film dźwiękowy, może i był dziwny, ale przyniósł honorowego Oscara wytwórni Warner Brothers, za wkład w rozwój techniki filmowej. I się potoczyło.
Film przenosi mnie do świata, w którym czasem chciałabym się znaleźć. Sprawia, że mam wrażenie unoszenia się nad planem filmowym. Pozwala dotknąć rzeczy niewyobrażalnych. Film to moja miłość. To taka miłość, która praktycznie mnie nie zawodzi. Nie ukrywam, że czasami zdarzają się produkcje, które wprawiają mnie
w rozpacz ze względu na swoją wymowę. Po prostu nie dają się oglądać. Jednak większość skupia na sobie uwagę. Te, którym się to udaje, zdobywają moje serce
i umysł o nieskończonej wyobraźni. Pozostają ze mną na stałe.
Wiele lat temu dobry film był trudno osiągalny. W telewizji były tylko dwa kanały, ale były przynajmniej nieśmiertelna „Bonanza”, wspaniały cykl „W starym kinie”, o którym zajmująco opowiadał Pan Janicki, kultowe polskie seriale „Czterej pancerni i pies”, „Przygody psa Cywila” czy „Stawka większa niż życie”. Westerny przyprawiały
o zawrót głowy. John Wayne, James Stewart, Gary Cooper pokazywali dawną Amerykę (piękną, rozległą, niezbadaną, tajemniczą, a jednocześnie pochyloną nad losem ówczesnych rdzennych mieszkańców), o którą walczyli stawiając wszystko na jednej szali. „Kosmos 1999”, czy „Jazon z Gwiezdnego Dowództwa” tworzyły
w telewizji namiastkę science – fiction. Może i były infantylne, sztuczne, ale były czymś innym, nowym. Czymś na co czekałam w każdą sobotę, gdyż mogłam wpatrywać się w świat bardzo odległy i nieskończony. Do „Jazona z Gwiezdnego Dowództwa” miałam spory żal, ponieważ spóźniałam się przez niego na próby szkolnego chóru. Przecież musiałam zobaczyć z kim będzie dzielnie walczył Jazon i jak to się skończy. Do nauczycielki muzyki miałam żal, że wybrała taki termin na próby (sobota, w szkole cisza), który skutecznie kolidował z moim serialem.
Fot. 3 John Wayne.
O własnej domowej filmotece nikt nawet nie marzył. Pozostawało kino. To były niezapomniane czasy. Jedyne kino w mieście pękało w szwach. Kolejki były dłuższe niż po papier toaletowy czy watę. Stałyśmy w nich dzielnie z moją koleżanką. Było wesoło, czasem powiało grozą, gdy zaczynała się kłótnia o miejsce w kolejce. Jakoś udawało nam się dostać bilety. Miałyśmy nawet swojego „słupa”, który często wyręczał nas w kolejce do kasy biletowej. Niejednokrotnie stał nasz biedak w ogonku sięgającym do ulicy. Był on bratem mojej koleżanki. Za jego usługi fundowałyśmy mu bilet na seans. Nieważne było miejsce na sali. Człowiek cieszył się, że zaraz „zapadnie się” w kinowy fotel (bardzo niewygodny, bo mający swoje lata) i zobaczy obrazy rodem z Ameryki. Na wstępie zawsze było coś w formie „supportu”, czyli niezniszczalna „Polska Kronika Filmowa”, czarno – biała, z czasem przybierała barwy. Dobre miejsce na ówczesną propagandę.
Fot. 4 Czołówka Polskiej Kroniki Filmowej.
Moja mama często opowiada
, że kiedyś ze swoją kumpelą potrafiły pójść do trzech kin, jakie były w ich mieście. I te wszystkie trzy seanse „załatwiały” w jeden dzień. Jedno kino od drugiego były w sporej odległości od siebie. Dziewczyny dawały radę. Najwyżej spóźniły się na fragment „Kroniki”. To się dopiero nazywa zacięcie
i zawziętość. Obecnie nikt o czymś takim nawet by nie pomyślał. W kamienicy, w której razem mieszkały, tylko jeden sąsiad miał telewizor. Zapraszał pozostałych lokatorów do siebie na wspólne oglądanie. Mój tato – jako marynarz – zwiedził trochę świata. Podczas pobytu w Holandii załoga wybrała się do kina na „Doktora Żywago” z Omarem Sharifem. Wówczas film ten był objęty cenzurą w naszej części Europy. Załoganci byli nim oszołomieni i zauroczeni. Oszołomieni rozmachem i pomysłowością jego twórców, a zachwyceni plenerami i fabułą. Nieważne, że nie wszystko zrozumieli. Cieszyli się, że mogli zobaczyć tę wspaniałą produkcję.
Moja pasja do filmu, a przede wszystkim do filmu z gatunku science – fiction zaczęła się, kiedy byłam w podstawówce. Po raz pierwszy zobaczyłam produkcję ze świata „Star Wars”. Był to „Powrót Jedi”. Nie miałam zielonego pojęcia co to jest i co znaczy określenie „Trylogia Gwiezdnych Wojen”. Wtedy była to jeszcze trylogia. No i wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot. To było fantastyczne uczucie. Na ekranie działo się coś, co nie pozwalało o tym zapomnieć. Wspaniałe kroczące maszyny Imperium, statki kosmiczne, no i aktorzy. Zakochałam się w Luke’u Skywalkerze. Uosabiał wszystko co najlepsze i najdroższe sercu każdego z nas. Śmiałam się z ekscesów kudłatych
i sympatycznych Ewoków, potępiałam Dartha Vadera. Kiedy okazało się, że jest to ostatnia część trylogii byłam bardzo niepocieszona. Chciałam zobaczyć poprzednie.
I udało się. Spektakularny sukces „Powrotu Jedi” przyniósł do kin „Imperium kontratakuje” oraz „Gwiezdne wojny”. Właśnie w takiej kolejności oglądałam te filmy. To akurat nie było ważne. Ja je naocznie widziałam.
Fot. 5 Kadr z filmu „Gwiezdne wojny: nowa nadzieja”.
Potem było już z górki. „Terminator”, „Obcy: decydujące starcie” czy parodystyczne „Kosmiczne jaja” i wiele innych, przyciągały mnie do kina niczym muchę do miodu. Bilety nie były drogie. Uczniowie mieli zniżki. Rodzice zawsze chętnie dawali dodatkowy grosz na „ukulturalnienie” córki.
Pojawiły się „Bondy” i „Star Trek”. Roger Moore rozprawiał się ze złoczyńcami
w „Moonrakerze”. Timothy Dalton spadał ze spadochronem na jacht. Kapitan Kirk na pokładzie NCC-1701 Enterprise zmierzał tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.
Fot. 6 William Shatner jako Kapitan James T. Kirk.
Przez pewien czas tworzyłam streszczenia obejrzanych filmów. Przychodziłam z kina i pisałam. Po co? Nie wiem. Ale widocznie miałam taką wewnętrzną potrzebę. Jako, że w tamtych czasach nie było ksera i internetu, wypożyczałam filmową książkę i ją przepisywałam. Nadal nie wiem w jakim celu.
Wówczas zaczęłam zbierać książki o tematyce filmowej oraz te, na podstawie których powstawały ponadczasowe produkcje, a także magazyny „Film” i „Ekran”, wycinki ze „Świata Młodych”.
Technika filmowa, zresztą jak każda inna, poszły do przodu i to w tempie prędkości nadświetlnej. Wreszcie mogłam stworzyć własną filmotekę. Były to tzw. VHS-y. Miałam ich ponad 200 (czyli archiwizowałam na nich około 400 filmów). Zajmowały sporo miejsca na półkach. Potem zamieniłam je na DVD. Kolekcję mam nadal. Rozrasta się z roku na rok (obecnie liczy sobie ponad 1000 egzemplarzy). Cieszę się z każdego nowego DVD jak dziecko z zabawki. Oczywiście na najlepszej półce stoją kultowe już „Gwiezdne wojny”. Mogę do nich wracać kiedy tylko mam na to ochotę. Ciągle znajduję w nich coś nowego, interesującego.
Pasja do filmu skierowała mnie na inny tor – do kolekcjonowania autografów. Pierwszym był autograf Sean’a Connery. Zbiór zaczął się powiększać: Harrison Ford, Steven Seagal, Sly Stallone, Sophia Loren, James Stewart, Dean Martin i wiele innych podpisów powszechnie znanych celebrytów. Ta kolekcja zbliżyła mnie jeszcze bardziej do filmu. Teraz coraz trudniej jest dostać autograf za pośrednictwem poczty tradycyjnej. Kiedyś jeden z polskich aktorów napisał mi w mailu, że nie wysyła już autografów, ponieważ pseudofani nimi handlują. Coś w tym jest. Niektórzy zwietrzyli w tym łatwy biznes.
Fot. 7 Sean Connery.
Obecnie do mojej filmowej kolekcji dołączyły figurki i pojazdy (wszystkie związane
z kinem). Zamiłowanie do zbierania laleczek prezentujących bohaterów filmowych zaczęło się od kupna figurek kapitana Picarda, Worfa i doktora Noonian Soonga, czyli postaci z serialu „Star Trek: następne pokolenie”, nota bene mojego ulubionego serialu z gatunku science – fiction. Kolekcja rozrosła się do ponad stu osobników. Prym wiodą oczywiście bohaterowie „Gwiezdnych wojen”.
Sam film – jaki nie byłby to tytuł – stał się łatwo dostępny. Można oglądać co się chce, kiedy się chce i gdzie się chce. Gdy do kin wkroczyło 3D wszystko się zmieniło. Praktycznie możemy dotykać aktorów, otaczają nas, wciągają do swojego świata. Muzyka otula głowę z każdej strony. Widzowie patrzą jak urzeczeni.
Dziwnym trafem, a może to nie przypadek, pierwszym filmem jaki było mi dane zobaczyć w technice 3D były „Gwiezdne Wojny: Łotr 1”. Nagle znalazłam się w moim wymarzonym świecie. Byłam tam, walczyłam, uciekałam, poruszałam się różnymi pojazdami. To było wspaniałe.
Niejednokrotnie nie mam ochoty na seans filmowy w kinie. I nie chodzi tu o to, że moje zamiłowanie do „X Muzy” wygasa. O nie! Ten problem dotyczy innych widzów. Komórki niewyciszone, szeleszczące paczki z jedzeniem, papiery i łupinki po słoneczniku walające się po podłodze, głośne rozmowy nie związane z reguły z wyświetlaną produkcją. Wolę włączyć w domu odtwarzacz DVD lub ulubiony kanał telewizyjny
i mogę delektować się wybraną produkcją w ciszy i spokoju. Wychwalam pod niebiosa wynalazców odtwarzaczy.
Często zastanawiam się nad tym, co może nam jeszcze przynieść dalsza ewolucja filmu. Czy może sprawi, że sami wejdziemy do świata stworzonego przez reżysera? Może będzie to hologram, do którego wnikniemy i będziemy szli za bohaterami?
A może będziemy z nimi rozmawiać i odtwarzać jakieś role? Czas pokaże.
Ale TY Filmie trwaj wiecznie. Nieważne w jakiej postaci.