Motyw wampira w kinie grozy

Wampir to brzmi dumnie! A raczej brzmiało, gdyż ostatnimi czasy doszło wręcz do upadku owej budzącej przez stulecia grozę postaci.
Skąd wziął się wampir? Teorii jest wiele. Jedni łączą je z dziedziczną chorobą – porfirią. Inni tłumaczą przypadkami chowania ludzi żywcem – wszakże dawniej medycyna nie była wspierana techniką i nietrudno było przeoczyć fakt, iż w rzeczonym „denacie” wciąż są jeszcze nikłe, bardzo spowolnione funkcje życiowe. Gdy taki delikwent przebudził się podczas własnego pogrzebu, czekało go tylko jedno – kołek wbity w pierś.
Legendy o żądnych krwi wampirach wzmocnione zostały przez takie historyczne postaci, jak okrutny wołoski hospodar Vlad Tepes, czy jego nie mniej okrutny ojciec Vlad Dracul, którzy byli pierwowzorem Draculi, czy też Elżbieta Batory, która uwielbiała brać kąpiele w krwi młodych dziewic.
Nic dziwnego, że w dawnych czasach postać wampira budziła w ludziach taką grozę. Zrozumiałe jest więc, że w końcu wampirem zainteresowali się literaci, a następnie filmowcy. Pierwszym książkowym wampirem był „Wampir” Polidoriego, ale to nie on podbił serca czytelników. Dopiero Dracula Brama Stokera zyskał sławę.
Z czasem Draculą zainteresowali się filmowcy i wkrótce powstał obraz wzorowany na książce „Nosferatu”. Tak oto rozpoczęła się historia filmowego wampira.
Pierwszym filmowym wampirem był Nosferatu (czyli ni mniej ni więcej jak przechrzczony Dracula) Murnaua z genialną kreacją aktorską Maxa Schrecka. Ów owiany mgiełką tajemnicy aktor stworzył filmowy archetyp wampira, który co prawda po dziewięćdziesięciu latach celuloidowego żywota już nie przeraża, ale i bynajmniej nie śmieszy. Można powiedzieć iż mimo, że dzieło to pochodzi z epoki kina niemego to starzeje naprawdę bardzo powoli, a sam Nosferatu do dziś wzbudza niepokój swą trupią fizjonomią i kostycznymi ruchami.
Dlaczego Nosferatu a nie Dracula? Przecież gołym okiem widać, że blisko było filmowi do literackiego pierwowzoru. To samo pochodzenie, hrabiowski tytuł i podróż do obcych przecież naszemu wybitnie uzębionemu bohaterowi stron, a na obczyźnie nieodwzajemniona fascynacja pewną śmiertelniczką, która zresztą okaże się zgubą wampira. Więc czemu Nosferatu, a nie Dracula? Przyczyna była prozaiczna: brak praw autorskich. W związku z tym właściwy Dracula miał się narodzić dopiero dekadę później, ale zanim się z nim bliżej zapoznamy zastanówmy się, dlaczego Nosferatu aż tak bardzo różnił się od swych następców. Dlaczego był pokracznym, milczącym stworem, nie mającym w sobie za grosz wdzięku i uwodzicielskiego czaru, jakim niewątpliwie obdarzony został Dracula? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba poszerzyć trochę horyzont i ujrzeć ówczesne realia historyczne, a nie były one za wesołe.
Film powstał tuż po pierwszej wojnie światowej w upokorzonych przegraną Niemczech. W pogrążonym w kryzysie kraju niechętnie spoglądano na imigrantów – a wiemy z doświadczenia, że od ksenofobii do antysemityzmu prowadziła krótka droga. Dla Niemców, szukających na siłę winnych, to właśnie Żydzi – jako najbardziej charakterystyczna i najtrudniej asymilująca się grupa etniczna – stali się w naturalny sposób łatwym celem. Trudno jednoznacznie orzec, czy „Nosferatu” jest przesiąknięty antysemickim duchem, czy nie, jednak wielu jest takich, którzy analizując wygląd wampira (jego nos, brwi, uszy) dochodzą do wniosku, iż przypomina on znany z karykatur wypaczony stereotyp Żyda.
Gdy narodził się filmowy wampir, w odróżnieniu od współczesnego, wzbudzać miał lęk. „Nosferatu” Murnaua powstał w czasach, gdy Europa wciąż jeszcze nie była w stanie otrząsnąć się z powojennej traumy, a na dodatek już zaczynały ją jątrzyć niepokoje związane z powstaniem Trzeciej Rzeszy i narastającym napięciem, który doprowadził do wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Nie było chyba innego gatunku filmowego, który by tak jak horror trwał w nieustającej interakcji z nastrojami społecznymi. I tak zarówno „Nosferatu”, jak i „Dracula” z Belą Lugosim, które powstały w czasie niepokoju międzywojennego i rodzącego się faszyzmu, wzbudzały lęk. Gdy zaś świat osiągał względną stabilizację i żyło się całkiem spokojnie, kultura filmowa rozbrajała przebrzmiałe lęki żartując sobie z wampirów (jak choćby dla przykładu w filmie Polańskiego „Nieustraszeni pogromcy wampirów”). Generalnie horror jako gatunek w czasach pokoju był zdecydowanie w odwrocie.
Znając już podłoże, żyzną glebę, z której wykwitła pierwsza wzbudzająca strach kreatura kina wampirycznego, Nosferatu, moglibyśmy już przejść do jego następcy, czyli Draculi, lecz nim to uczynimy i zajmiemy się bardziej 'ucywilizowaną’ i poniekąd uczłowieczoną wersją wampira, zrobimy sobie jeszcze małą wycieczkę w przyszłość.
Wydawałoby się, że postać prawdziwego wampira, jak Dracula czy Nosferatu, na skutek ewolucji: od odczłowieczonego maszkarona, jakim był Nosferatu po metroseksualnego idola nastolatek, czyli Edwarda Cullena („Zmierzch”) – została pochowana na wieki z osinowym kołkiem w sercu. Nic bardziej błędnego. Potomkowie Nosferatu wciąż żyją i choć trwają w ukryciu, to od czasu do czasu wychyną zza celuloidowej mgły, by zatopić kły w szyi widza.
Pod koniec lat siedemdziesiątych niespodziewanie na ekranach kin ponownie zagościł „Nosferatu”, będący ni mniej, ni więcej jak remakiem znanego działa sprzed lat. Można by rzec, że film genialnego duetu reżysersko-aktorskiego (Herzog-Kinski) był jak krzyk tęsknoty za, wzbudzającym atawistyczny i nie dający się do końca zdefiniować lęk, wampirem. Mimo powrotu do źródeł, nie była to klisza w kliszę idealnie odwzorowana kopia filmu sprzed lat. „Nosferatu” Herzoga znowu jest bardziej gadzi niż ludzki, znowu bardziej kojarzy się z przyczajonym na swą ofiarę drapieżnikiem niż odzianym w wytworne szaty czarującym hrabią. Nosferatu jest wampirzy aż do bólu – pozbawiony ludzkich cech, bez skrupułów i hamulców – ale Herzog wszczepił weń ludzki pierwiastek i to go właśnie odróżniało od pierwowzoru – tym pierwiastkiem jest samotność. Trochę na wzór Frankensteina, choć nie w takim natężeniu oczywiście, Nosferatu grany przez Kinskiego ma w sobie tę tęsknotę, to pragnienie, by zbliżyć się do ludzi, ich uczuć. Jednakże w odróżnieniu od Frankensteina te pragnienia są bardziej wynaturzone, mroczne, przypominają niekontrolowaną żądzę, ale żądzę sprawiającą, że w odróżnieniu od pierwowzoru z filmu Murnaua ten Nosferatu… naprawdę cierpiał.
Później też od czasu do czasu można było w kinie natrafić na „oddraculowane”, wzorowane na Nosferatu wampiry. Nie byłoby błędem stwierdzenie, że wykształciła się pewna odnoga kina wampirycznego; nowy, choć mniej znany nurt. Najczytelniejszym chyba nawiązaniem byłby film „Cień wampira”, ale tu nie ma się akurat czemu dziwić gdyż… opowiadał on historię powstawania filmu „Nosferatu”, z tym, że historia ta była częściowo fikcyjna, ponieważ opierała się na plotce. W plotce tej twierdzono, że aktor, Max Shreck, był najprawdziwszym wampirem…
Ale gdyby pominąć ten film, okazałoby się, że znajdzie się jeszcze sporo pozycji, w których pojawiają się pobratymcy Nosferatu. I tak: „Miasteczko Salem” na podstawie powieści Stephena Kinga – cały film oparty został na archetypie odrażającego, nieludzkiego wampira. „Blade II” tu obok zwykłych wampirów, krwiopijcy wzorowani na Nosferatu występują jako odrębna i nieco bardziej odrażająca wampirza rasa. Nosferatu do tego stopnia zakorzenił się w świadomości filmowców, że jego wyraźny refleks pobłyskuje nawet w bądź co bądź skierowanym do nastolatków horrorowym tasiemcu „Buffy: postrach wampirów”. Co prawda w owym serialu na co dzień wampiry wyglądają jak ludzie, lecz od czasu do czasu… ukazują swe drugie, mniej przyjemne oblicza. Oblicza wzorowane właśnie na Nosferatu.
Po Nosferatu nadeszły czasy Draculi. Był on zapowiedzią tego, co się stanie z wampirami dużo, dużo później, czyli w „Wywiadzie z wampirem”. Filmie będącym katalizatorem przemian, które sprawiły, że filmowcy zdeptali wizerunek wampira doprowadzając do powstania trylogii „Zmierzch”, stworzonej raczej na potrzeby nastolatek wzdychających do plakatów z idolami niż wielbicieli gatunku. Niestety. Ale zanim dojdziemy do tej niewątpliwej katastrofy, zajmijmy się czasami, gdy wampir był jeszcze wampirem, z kości i… krwi.
W latach trzydziestych charakterystyczny aktor Bela Lugosi przyczynił się do stworzenia archetypicznej postaci hrabiego Draculi, uznawanej po dziś dzień za klasyczną postać wampira filmowego. Jak ów wyglądał chyba nie trzeba nikomu opisywać, w dzisiejszych czasach nawet dziecko skojarzy, iż był to czarujący kobiety, arystokratyczny elegant w czarnej pelerynie, a że miał dość specyficzne skłonności…
W 1931 roku powstał film „Dracula” Toda Browninga z Belą Lugosim w roli tytułowej. Tym wcieleniem wampir jako pierwszy z panteonu zmór i strachów odrzucił postać potwora; przestał wzbudzać strach, a miast tego zaczął rozsiewać wokół siebie aurę podskórnego niepokoju, który w strach przeradzał się sporadycznie – tylko wtedy, gdy hrabia w wiadomym celu eksponował swe uzębienie.
A propos uzębienia trzeba nadmienić, że w tym filmie wampir nie miał jeszcze typowych dla swego gatunku kłów, a jedynie nieco większe… siekacze. Klasyczne wampirze kły pojawiły się po raz pierwszy aż 26 lat później w mało znanym meksykańskim horrorze „El Vampiro”. Zaskakuje to tym bardziej, gdy sobie uświadomimy, że znacznie wcześniej, w „Synu Draculi” z 1943 roku, pokazano przemianę wampira w nietoperza, a przecież wampir aż tak bardzo nam się nie kojarzy z nietoperzami, jak z owym specyficznym uzębieniem. Ale porzućmy już wątek stomatologiczny, a zajmijmy się trochę najbliższym otoczeniem hrabiego Draculi.
Nieodzowną częścią filmów, gdzie jest on bohaterem, są zasnute mgłą położone wysoko w górach zamki – odgrodzone na ogół od świata przepaściami (których dna nie sposób było wypatrzeć). Do zamku obowiązkowo prowadził zawieszony nad przepaścią niszczejący most. Do tego dodać trzeba jeszcze opustoszałe domostwa, krypty, tajemne przejścia czy wielkie łoża w zamkowych sypialniach oraz takie rekwizyty, jak czosnek, krzyż, trumna i osinowy kołek. To wszystko kojarzymy z wampirami i Draculą, to wszystko pojawiło się w ekranizacji Toda Browninga z 1931 roku, ale takie obrazki i akcesoria niewątpliwie muszą się też kojarzyć z filmami realizowanymi przez wytwórnię Hammer i kolejnym charakterystycznym aktorem wcielającym się w rolę hrabiego Draculi – Christopherem Lee.
Wraz z filmami Wytwórni Hammer Dracula w całkiem dobrej formie przetrwał lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte i wkroczył w lata siedemdziesiąte. Jednak lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte nie były mu już tak przychylne – w filmach z nim coraz więcej było tandetnej erotyki i epatowania przemocą: ta dominowała zwłaszcza w scenach uśmiercania hrabiego – masakrowano go na wszelkie możliwe sposoby, a na koniec jego truchło obowiązkowo rozkładało się w przyspieszonym tempie. Coraz więcej taniego efekciarstwa, coraz mniej nastroju.
Dopiero początek lat dziewięćdziesiątych i „Dracula” Francisa Forda Coppoli uratowały hrabiego przed ostatecznym upadkiem. Od strony fabularnej mamy tu do czynienia z powrotem do przeszłości i w miarę wiernej adaptacji powieści Brama Stokera.
Obraz ten, w odróżnieniu od poprzednich adaptacji, wręcz ocieka erotyzmem (ale w dobrym tego słowa znaczeniu). Mamy tu erotykę wysmakowaną, a jej pojawianie się jest w pełni usprawiedliwione pod względem narracyjnym. Dracula Coppoli to męczennik. To człowiek-grzesznik na wieki uwięziony w ciele potwora. Z jednej strony spragniony krwi, a z drugiej miłości – o której pamięć pielęgnował w sobie przez przepełnione pustką wieki. Dracula w interpretacji Garego Oldmana to postać tragiczna naznaczona piętnem, przeraźliwie samotna. Sam film mimo, że zaliczany do gatunku zwanego horrorem, leży moim zdaniem bliżej dramatu niż kina grozy sensu stricte.
Coppola w swym filmie bardzo mocno trącił strunę dotyczącą seksualności i można stwierdzić, że jej dźwięk miał niebagatelny wpływ na to, jak postrzega wampiry współczesne kino. Jego „Dracula” to preludium do gwałtownej ewolucji wampirów, do jakiej dojdzie wraz z filmem „Wywiad z wampirem”.
Poza tym film Coppoli to doskonały przykład schematu narracyjnego kina wampirycznego. Faktem jest, że historia, w której występuje wampir musi zawierać wątek przemienienia. Wampiryzm w filmie tego typu musi przeplatać się z miłością lub erotycznym pożądaniem. Kolejny klasyczny motyw to tropienie wampira i w finale jego zgładzenie, przez co widz wie, że właśnie wraca do dobrze znanej oswojonej rzeczywistości.
Ale kino wampiryczne nie samym Nosferatu i Draculą stoi. Biorąc pod uwagę, że mamy równouprawnienie należałoby też wziąć pod lupę wampirzyce. Niestety na polu horroru nie ma pełnego równouprawnienia – o ile literackie poletko jest w tym względzie w miarę otwarte, bo mamy żeński odpowiednik Draculi: wampirzycę Carmillę, której odległym pierwowzorem była niewątpliwie księżna Elżbieta Batory, o tyle w filmie, wampirzyc, jako głównych bohaterek, raczej nie można było uświadczyć. Sytuacja zmieniła się dopiero po 2000 roku, kiedy w kinach pojawiła się trylogia „Underworld”.
W tym miejscu jako ciekawostkę muszę nadmienić, że i my mieliśmy swoją wampirzycę jako główną bohaterkę filmu i to o dziwo w połowie lat osiemdziesiątych – pojawiła się w nie najwyższych lotów horrorze „Lubię nietoperze”, a na kolejną polską wampirzycę przyszło nam czekać aż ćwierć wieku – póki na ekrany kin nie zawitała wampiryczna komedia Juliusza Machulskiego „Kołysanka”.
Omawiając temat wampirzyc w filmie nie można pominąć wampirycznego kina erotycznego – tu przesadnie „zębate” panie na tyle zawojowały ekrany, że w latach siedemdziesiątych rozwinął się nawet odrębny podgatunek określany jako „lesbian vampire”.
Przed rokiem 2000 postać wampirzycy pojawiła się jeszcze w dwóch filmach z klasycznego nurtu – były to: „Zagadka nieśmiertelności” z 1983 roku i „Uzależnienie” Ferrary z 1995 roku.
Jak widać, nietypowych wariacji gatunkowych w nurcie wampirycznym (podobnie jak i w innych filmach z gatunku zwanego horrorem) nie mogło zabraknąć. I tak mniej więcej w tym samym czasie, co wampiryczne filmy erotyczne zaczęły się pojawiać przeróżne mutacje gatunkowe, jak na przykład: „Blackula” – film wpisujący się w nurt blaxploitation, gdzie wampir był ciemnoskóry, czy „Billy the Kid vs. Dracula” – pomieszanie westernu z horrorem wampirycznym, a nawet połączenie z nurtem filmów karate – jak w „Legend of 7 Golden Vampires”. Doszło nawet do tego, że nakręcono takie kuriozum, jak „Zoltan, pies Drakuli”, gdzie głównym bohaterem był pies-wampir…
O wiele bardziej cywilizowanym podejściem do tematu wykazał się nasz rodak, Roman Polański, którego prześmiewczy „Nieustraszeni pogromcy wampirów” zapoczątkowali modę na komedie i pastisze wampiryczne. Ośmielę się stwierdzić, że po tej czarnej komedii w nurcie wampirycznym nic równie dobrego do dziś się nie pojawiło. Choć z drugiej strony trzeba oddać honor Juliuszowi Machulskiemu, który w 2010 roku stworzył bardzo udaną komedię wampiryczną – „Kołysanka”. Nieco mniej szczęścia pod tym względem miał wampir u twórców zachodnich, gdzie zrobiono z niego albo kretyna („Dracula: wampiry bez zębów”), albo marchewkożerną kaczkę (animowany serial „Hrabia Kaczula”).
Również kino fantastyczne sięgnęło po postać wampira. Tu najczęściej przyczyną wampiryzmu był tajemniczy wirus – tak było choćby w „Rabid” czy „Forstbiten”, że nie wspomnę już o trzech ekranizacjach powieści Richarda Mathesona „Jestem legendą” (choć należy nadmienić, że w ostatniej z ekranizacji rzeczonym wampirom bliżej było raczej do zombie i tylko światłowstręt się ostał jako jedyna wampiryczna cecha). Pewnym novum jest w tym nurcie film “Daybreakers: Świt”, który stanowi w pewnym sensie krzyżówkę tematyki wampirycznej i „Matrixa”.
Gdybając, co by tu jeszcze można było powiedzieć nowego w temacie mariażu kina fantastycznego i wampirycznego obstawiałbym, że w najbliższej przyszłości zapewne powstanie film, w którym wampiry okażą się przybyszami z kosmosu, choć mnie osobiście bardziej zaintrygowałaby postać wampira energetycznego (jaka byłaby oszczędność w temacie efektów specjalnych i charakteryzacji!) mającego problem z wysysaniem zbyt dużych ilości sił życiowych ze swoich ofiar… ale czy to by była jeszcze fantastyka?
Kwestią czasu pozostało to, kiedy i kino akcji sięgnie po postać wampira. Poczynając od „Vampires” Carpentera i serii „Blade”, a kończąc na trylogii „Underworld”, gdzie potomkowie Draculi biegają uzbrojeni po zęby w broń palną, granaty, a nawet od czasu do czasu przedmioty przypominające gadżety rodem z filmów o Bondzie, kino stworzyło specyficzną mieszankę wampira z komandosem z oddziałów specjalnych. Jak dla mnie dość ciężkostrawna mieszanka.
Wracając do przeszłości, należy jeszcze poruszyć temat melodramatu, którego coraz więcej jest we współczesnych filmach wampirycznych, a którego cechy znajdziemy już w „Nosferatu” Murnaua (że o wersji Herzoga nie wspomnę).
Jak widać od czasów gdy powstał „Nosferatu” i „Dracula” do dziś, wampir na dobre zagościł w panteonie popkultury. Na dodatek nie raz wykorzystywano nieboraczka w różnych celach: a to feministki uznały go za symbol agresywnej męskości, a to wzbudzał zadumę nad tematem nieśmiertelności („Zagadki nieśmiertelności”), czy samotności (od „Nosferatu” przez „Draculę” i „Wywiad z wampirem” do tegorocznego „Pozwól mi wejść”). Figurą wampira posłużono się, by podjąć tematykę nieuleczalnej choroby – jak choćby w „Zagadce nieśmiertelności” – czy wreszcie nałogu – tu znakomitym przykładem może być film Abla Ferrary „Uzależnienie”, gdzie 'zarażona’ przez wampirzycę bohaterka przekształca się w wampira i wkrótce zaczyna odczuwać głód krwi.
W zupełnie inny sposób tę samą tematykę potraktował film „Anonimowi krwiopijcy” – to co u Ferrary było dramatem, tu zmieniło się w komedię: wampiry pragnące uwolnić się od swego nałogu przystępują do programu odwykowego dwunastu kroków…
Inną sprawą jest seksualność wampirów – wraz z nadejściem takich filmów jak „Wywiad z wampirem” czy trylogia „Zmierzch” wampir zaistniał także jako (o zgrozo!) symbol seksu dla nastolatek. Jak do tego doszło?
Wampir ewoluował od nieludzkiego monstrum w „Nosferatu” Murnaua przez cierpiące, ale nadal odrażające monstrum w filmie Herzoga i czarującego arystokratę („Dracula”) aż po metroseksualnego nastolatka w „Zmierzchu”.
Pomiędzy „Draculą” a „Zmierzchem” było jeszcze kilka etapów pośrednich, które sygnalizowały, w jakim kierunku zmierza postrzeganie wampira przez filmowców – można powiedzieć, że były to zapowiedzi nieuchronnego upadku mitu wampira jako istoty tajemniczej i groźnej.
Jednym z pierwszych filmów, gdzie wampiry bliższe były zbuntowanym nastolatkom niż mrokom Transylwanii, był film „Straceni chłopcy” z 1987 roku opowiadający właśnie o zbuntowanych nastolatkach, członkach gangu motocyklowego a jednocześnie… wampirach. Kły zostały już trochę spiłowane.
Kolejnym etapem uczłowieczania wampira był niewątpliwie serial „Buffy: postrach wampirów”, w którym wampiry na co dzień z wyglądu niczym nie różniły się od nastolatków (nawet trapiły ich te same wewnętrzne rozterki i przeżywały podobne kłopoty), a jedynie od czasu do czasu sporadycznie ukazywały swe drugie oblicze.
Kolejnym istotnym etapem przemiany wampira był dość lichy film „Blade”, w którym postać wampira została przerobiona na modłę superbohatera z filmów sensacyjnych sprawniej posługującego się bronią palną niż specyficznym uzębieniem.
To były zaledwie tąpnięcia, jednak prawdziwym trzęsieniem ziemi okazał się film „Wywiad z wampirem” na podstawie powieści Anny Rice. Krwiopijca stał się niemal ludzką, cierpiącą a zarazem pociągającą dla kobiet istotą (tym bardziej, że w obsadzie byli aktorzy uznawani w tamtych latach za najprzystojniejszych: Tom Cruise, Brad Pitt i Antonio Banderas). Na dodatek główni bohaterowie wywoływali w nas współczucie spowodowane faktem, iż czegokolwiek by nie robili, to i tak naznaczeni są przekleństwem, od którego nikt, ani nic ich nie uwolni (a ich czyny są raczej zdeterminowane zwierzęcą częścią natury niż chęcią czynienia zła). Wampiry Rice miotają się bezsilnie opętane przez niezaspokojone żądze, nieukojone żale i niespełnione namiętności, aż w końcu grzęzną na mieliźnie niewyobrażalnej nudy ściśle związanej z ich nieśmiertelnością. Wampir jako postać tragiczna, a jednocześnie bardzo ludzka. Choć poczyniono tu kolejny krok, by zbliżyć się do dzisiejszego wypaczonego obrazu wampira, to trzeba przyznać, że jest to jeden z lepszych filmów o wampirach i paradoksalnie mimo, że opowiada o krwiopijcach, trudno uznać go za czysty gatunkowo horror. Nic zresztą dziwnego – więcej w tym filmie o przyjaźni, miłości i dokonywaniu ludzkich trudnych wyborów, niż straszenia i wysysania krwi. Ten film ma drugie dno, co w nurcie wampirycznym nieczęsto się przecież zdarza.
„Wywiad z wampirem” powstał w 1994 roku i stał się ogromnym kasowym sukcesem. Potem w świecie filmowych wampirów zapanowała cisza. Ale była to cisza pozorna. O ile w świecie filmu niewiele się działo, o tyle w świecie literackim nastała istna wampiromania, także i scenarzyści nie zasypywali gruszek w popiele.
W 2003 roku pojawił się pierwszy owoc tego wampirycznego fermentu w postaci pierwszej części niezwykle popularnej trylogii „Underworld”. Nie jest to może przesadnie dobry film, ale zapoczątkował trwającą do dziś lawinę filmów o krwiopijcach i wskrzesił postać wampirzycy jako głównej bohaterki. Jeśli chodzi o charakter filmu to jest to specyficzne połączenie motywów z „Draculi” (arystokratyczne pochodzenie klanu wampirów) z motywem z filmu „Blade” (wampir uzbrojony po zęby w broń palną) i miłosnymi rozterkami rodem z Szekspira – w największym skrócie streszczając fabułę: dwa skonfliktowane od wieków 'rody’ (uzbrojonych po zęby wampirów i uzbrojonych po kły wilkołaków) i chłopak oraz dziewczyna. Oczywiście wybucha między nimi niemożliwa do spełnienia miłość… i mniej więcej wszystko jest już jasne.
Prawdziwy wysyp filmów o wampirach nastąpił w 2008 roku, i jak to w takich sytuacjach bywa – różnie było z jakością. I tak niemal niezauważony przez europejskie kina przemyka świetny film szwedzki „Pozwól mi wejść”. I nic dziwnego, że go przeoczono, gdyż w mediach aż huczało o dwóch produkcjach: mizernym „Zmierzchu” i nowatorskim serialu „Czysta krew”.
W serialu „Czysta krew” opartym na błyskotliwym w swej prostocie pomyśle (Co by było, gdyby okazało się, że wampiry koegzystują z nami i gdyby nagle postanowiły się ujawnić?) twórcy rozwinęli wątek uczłowieczania wampira i posunęli się chyba najdalej, jeśli chodzi o zamazanie granicy między krwiopijcą, a statystycznym Kowalskim. Wampiry stają się tu najzwyczajniej w świecie kolejną walczącą o swoje prawa mniejszością, tak jak to wcześniej czynili czarnoskórzy czy homoseksualiści. Wampiry zakładają swoje stowarzyszenia i starają się tak wpłynąć na społeczeństwo, by żyło im się jak lepiej. Niby nic nowego, na dodatek straszenia się tu nie uświadczy, a jednak jakże ciekawie się takie novum ogląda – zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie jest to serial poświęcony wampirom, co raczej przemianom społeczeństwa – bo przecież, równie dobrze zamiast wampirów mogli by to być kosmici. Na dodatek wcześniej już były filmy i seriale traktujące o walce mniejszości o swoje prawa, tyle tylko, że serial ten przykuwa naszą uwagę poprzez nieustanne pobudzanie ciekawości – jesteśmy zaintrygowani tym, jak się ta zębata mniejszość urządzi w naszym świecie, jak go zmieni… co tam jeszcze drzemią za pomysły w głowach scenarzystów. W końcu czyż nie jest to ciekawe, gdy w serialu pokazuje się nam, jak w zwykłym supermarkecie pojawia się sztuczna krew na specjalnym stoisku przeznaczonym tylko dla wampirów, jak powstają nowe gadżety i programy telewizyjne, gdzie na przykład mówi się o modzie na uprawianie seksu z wampirami?
Wampir jest w tym serialu zwyczajnym człowiekiem, tyle tylko, że ma dwa zęby nieco dłuższe i specyficzną dietę – już nie morduje, nie jest otoczony aurą niesamowitości i nie wzbudza lęku. Ten serial można uznać za ciekawostkę i posunięcie postaci wampira do granicy, za którą trudno sobie wyobrazić jeszcze bardziej upodobnionych do ludzi wampirów.
Dobrze by było, gdyby poszerzanie nurtu wampirycznego zatrzymało się na ciekawym serialu, niestety w tym samym roku powstał film, który zapoczątkował modę na przesłodzone metroseksualne, wymoczkowate wręcz wampiry – fatalne potknięcie, którego skutkiem było wybicie wampirom kłów i ich upadek jako nadprzyrodzonych postaci w celuloidowym świecie.
Tym filmem był oczywiście „Zmierzch”. Jest to film o młodzieży i zdecydowanie dla młodzieży, a jeszcze bardziej zdecydowanie dla jej żeńskiej połowy, gdyż film jest ni mniej, ni więcej niczym innym jak tylko… historią miłosną. Bohaterowie „Zmierzchu” to już wampiry tylko z nazwy, bo w rzeczywistości mamy tu zgraję nastolatków. Jeszcze pół biedy, jakby byli zbuntowani, że nie wspomnę o takich motywach, jak pamięć o popełnionych zbrodniach, czy potworna nuda związana z nieśmiertelnością; żeby chociaż były tak, jak w „Czystej krwi”, pretekstem do zabawy konwencją czy przekazania pewnych prawd o społeczeństwie – niestety nic z tego. Co gorsza bohater „Zmierzchu”, metroseksualny nastolatek, nie przeklnie, nie zapali, nie napije się, ani nawet dziewczyny do łóżka nie zaciągnie. O piciu krwi już nie wspominam, bo wampiry ze „Zmierzchu” kłów nie mają, więc i nie gryzą, co więcej, nie boją się ani krzyża ani wody święconej. O czosnku też można zapomnieć. Nawet promienie słońca im nie szkodzą – wręcz przeciwnie zamieniają je w olśniewająco piękne istoty. Wielbiciel wampirów mógłby teraz soczyście zakląć i zapytać: „to w końcu są wampiry czy elfy?” i byłoby to jak najbardziej słuszne pytanie. Bohaterowie tej mizerii poprzez swe ugłaskanie i ugrzecznienie nawet z ludźmi z krwi i kości nie mają za wiele wspólnego. Proszę zestawić Nosferatu czy Draculę z postaciami ze „Zmierzchu” i zadać sobie pytanie – to jeszcze wampir czy już… – i w tym miejscu wypadałoby wymyślić jakąś nową nazwę, by nie krzywdzić zasłużonej dla horroru postaci.
Honoru wampirzej dynastii, wraz z jej tradycjami, obronił w 2008 roku niewątpliwie tylko szwedzki film „Pozwól mi wejść”. Przesiąknięty nastrojem skandynawskiego kina – w krainie zasypanej śniegami i zasnutej czernią nocy następują po sobie tajemnicze morderstwa – czyż nie współgra to idealnie z mrocznymi historiami o krwiopijcach? Jak najbardziej! Postaci wampirzycy bardzo blisko jest do pierwowzorów ze słowiańskich podań: światło jest dlań śmiertelnym zagrożeniem, gdy wampirzyca ukąsi ofiarę, powoduje jej przemienienie w wampira, jest nieśmiertelna i mimo wieku, którego nawet ona nie jest w stanie określić, jest więźniem dziecięcego ciała. O żądzy krwi i nadludzkiej sile już chyba nie muszę wspominać. Klasyczna postać wampira okraszona tak ludzkimi cechami, jak samotność i empatia. Podobnie jak w przypadku „Wywiadu z wampirem”, film jest o wiele głębszy niż mogłoby się wydawać, gdy czyta się opis – jego esencją jest samotność, wykluczenie ze środowiska, a przede wszystkim tolerancja i przyjaźń. Co więcej, przyjaźń między głównymi bohaterami, wampirzycą i wyalienowanym chłopcem, jest bardzo niejednoznaczna: ociera się wręcz o miłość i ledwie wyczuwalny, delikatny akcent rozkwitającej seksualności.
Gdy się zestawi ten film ze „Zmierzchem”, docenia się talent szwedzkiego reżysera i jeszcze dotkliwiej bolą zęby od infantylności superprzeboju zza wielkiej wody. Film Szweda pokazuje, że aby nakręcić świetny film z nurtu wampirycznego, wcale nie potrzeba ogromnych kwot utopionych w morzu efektów specjalnych (jak to miało miejsce w „Zmierzchu”) i jest też sygnałem, który polscy filmowcy powinni wziąć sobie do serca – sygnałem, świadczącym o tym, że i my moglibyśmy bez problemu nakręcić TAK DOBRY HORROR!
Nie wiem, czy podobnie pomyślał Juliusz Machulski, czy też dobre pomysły chadzają parami, ale i u nas po 25 latach od czasu mizernego „Lubię nietoperze” powstał wreszcie dobry film o wampirach, tyle tylko, że… komedia.
Wampiry Machulskiego to dość specyficzna rodzinka, która z racji swych norm żywieniowych nigdzie nie może na dłużej zagrzać miejsca – w filmie osiedlają się oni na mazurskiej wsi, pomiędzy w większości biednymi i prostymi ludźmi.
Pierwsza wyraźnie rzucająca się w oczy zmiana to odporność na światło, kły też nie rzucają się w oczy, co więcej okazuje się, że i dla wampira „starość nie radość”: w jednej ze scen senior rodu traci kły! Brak w filmie kołków, wody święconej i wgryzania się w szyję… Co więc pozostało? Szczęśliwie owa rodzinka cały czas spożywa krew tyle tylko, że dla odmiany kąsają ludzi po stopach (nie zarażając przy tym pokąsanych wampiryzmem). Obowiązkowo wszyscy są bladzi i długowieczni.
Film nie jest rewelacyjny, ale na pewno dobry. Można rzec, że Polacy nie gęsi, swoje wampiry też mają, a że w krzywym zwierciadle i nie stawiające mitu na głowie, cóż, może to i lepiej – zwłaszcza, że przecież komuś mogło przyjść do głowy nakręcenie polskiego produktu zmierzchopodobnego. To byłby dopiero horror!
Rok 2008 był dla nurtu wampirycznego niezwykle ciekawy – z jednej strony narodził się największy kicz związany z wampirzym uniwersum („Zmierzch”), z drugiej strony na telewizyjne ekrany zawitał nowatorski serial bawiący się w bardzo inteligentny sposób konwencją („Czysta krew”), z trzeciej jeden z lepszych filmów reanimujących postać tradycyjnego wampira („Pozwól mi wejść”). Później nic ciekawego się już właściwie nie działo. „Kołysankę” Machulskiego z 2010 roku można potraktować jako ciekawostkę i świadectwo, że i my możemy i całkiem ciekawie nam to wychodzi, jak już się postaramy. Jeśli zaś chodzi o bieżący rok, to niestety czeka nas ciąg dalszy tłamszenia wampirów, bo oto lada moment na ekrany kin zawita kolejna część trylogii „Zmierzch”. Na szczęście takie filmy, jak „Pozwól mi wejść” niosą nadzieję na lepsze, a myślę, że są na to spore szanse – a to dlatego, że daje się powoli wyczuć pewne „zmęczenie materiału”. A w takich chwilach oczywiście zaczynają się poszukiwania czegoś nowego.
W 2009 roku na ekranach kin zagościł film „Daybreakers. Świt”, który można potraktować jako jedną z możliwości rozwoju kina wampirycznego. Nie jest to film wysokich lotów, ale wyznacza nową ścieżkę – ścieżkę, w której dochodzi do połączenia mitu o wampirach z fantastyką spod znaku „Matrixa”. Mamy tu świat opanowany przez inteligentne wampiry tworzące własną cywilizację. Wolni ludzie są na wymarciu i aby przeżyć, muszą się ukrywać. Sztucznie hodowani ludzie są przymusowymi dawcami krwi. Problem w tym, że zapasy krwi kurczą się coraz bardziej i wampirzej społeczności lada moment w oczy zajrzy widmo głodu. Nie da się ukryć, że „Daybreakers” w kinie wampirycznym jest powiewem świeżości i szkoda tylko, że dość szybko film grzęźnie w koleinach typu: strzelanina-pościg-strzelanina.
Wampiry od czasów przekazywanych ustnie z pokolenie na pokolenie podań i legend do dnia dzisiejszego przebyły długą drogę naznaczoną niesamowitą przemianą (zwłaszcza jeśli chodzi o świat literatury i filmu). Przyśpieszenie cywilizacyjne przełożyło się również na przyspieszenie przemian wampira – w zasadzie cała rewolucja w nurcie wampirycznym rozegrała się przeciągu kilkudziesięciu ostatnich lat (z naciskiem na ostatnie półtorej dekady). Zmiany niby powinny być dobre, są motorem rozwoju cywilizacji, ale nie zawsze są takie, jak się wydają. Wampir zmienił się nie do poznania: od bestii po zniewieściałego chłoptasia, który wzbudza raczej uśmiech politowania niż grozę. Czy Nosferatu, Dracula i Edward Cullen ze „Zmierzchu” to nadal ten sam gatunek? Śmiem wątpić, choć oficjalnie określa się tę postać tym mianem. Jakie będą dalsze losy wampira? Czy utonie w powodzi tandety w rodzaju trylogii „Zmierzch”, czy stanie się przyprawiającą o ból zębów mieszanką demona i Rambo, jak to było w przypadku serii „Blade”, czy też jest nadzieja na to, że wampir znowu będzie straszył, jak to było przy okazji filmu „Pozwól mi wejść”? A może podąży ścieżką wytyczoną przez „Daybreakers”? Ewolucja wampira tak bardzo przyspieszyła, że stał się istotą nieprzewidywalną i doprawdy trudno przewidzieć, jakie będą jego kolejne wcielenia.
W „Kołysance” Juliusz Machulski pozbawił kłów jednego ze swych wampirzych bohaterów. Pozbawienie ich wampira równać się może tylko z kastracją; to tak jakby go pozbawić najważniejszego atrybutu. Machulski, być może nieświadomie, symbolicznie ukazał los współczesnego filmowego wampira. Wampira wykastrowanego. Wampira, który całe wieki budził grozę, zarówno w literaturze, jak i w filmie – stracił kły… Zmieniono go w metroseksualnego wymoczka (lub, do wyboru: osiłka obwieszonego karabinami). Współczesny wampir już nie budzi grozy, częściej raczej politowanie. Pozostaje więc mieć nadzieję, że z wampirami będzie tak, jak z muzyką rockową, na którą co jakiś czas powraca moda – wtedy to gitarowe brzmienia rozbijają plastikowy świat syntetycznych brzmień, wpuszczając do świata muzyki trochę świeżości i życia. Może i postać wampira musi dotrzeć do granic absurdu, stać się na wskroś plastikowa, by potem z tym większą siłą na ekrany kin wróciła pierwotna, mroczna postać wampira. Pozostaje mieć nadzieje, że ten prawdziwy wampir jeszcze nieraz wstanie z celuloidowego grobu, by nas solidnie nastraszyć.