Xavier Dolan – złote dziecko kina

Należący do grona moich ulubionych młodych twórców, bo w kategorii bardzo młodych nie ma żadnej konkurencji, Xavier Dolan sam pisze scenariusze, produkuje i reżyseruje, ściśle uczestniczy przy montażu, a do tego gra główne role w swoich filmach. Człowiek renesansu? Na pewno. Geniusz? Być może. Przede wszystkim jednak – człekokształtny twór, którego matką jest kariera, a ojcem – showbiznes.
Po czwarte: „czcij ojca swego i…”
Dolan nie boi się poświęcić wszystkiego dla filmu i z pewnością jest to jeden z powodów jego sukcesu. Ucieka z domu i oddaje się twórczości, w parę lat zabiera się za swój pierwszy film. Wydaje wszystkie pieniądze, zarobione przez lata grania w epizodach, reklamach i dubbingu, zapożycza się i prosi. Na granicy ubóstwa powstaje „Zabiłem moją matkę”, doceniony w Cannes i obwołany odkryciem. Dzięki swojej medialność i image’owi, w niedługim czasie Dolan staje się idolem nobliwej młodzieży i obiecującym, rozwijającym się ewenementem do śledzenia dla wszystkich innych.
Temat filmu ma genezę w połączeniu okresu dojrzewania z nieudaną rolą matki, ale gdyby nie określone momenty w historii – zniewieścienie mężczyzn (homoseksualizm jest tu kolejnym sprzyjającym czynnikiem) oraz tzw. „wyścig szczurów”, poświęcenie bliskich dla kariery, gdzie obie te cechy kształtują charakter głównego bohatera, sytuacja taka mogłaby nie mieć miejsca np. 25 lat temu i ma ona głęboką podstawę społeczno-psychologiczną. Nieskomplikowany motyw i prostolinijna konstrukcja duetu spokój – kłótnia, oparta na emocjach: miłość – nienawiść, uwolniona jest od moralizatorstwa i pozostaje bez odpowiedzi. Rozwiązanie jest takie, jakie być powinno: unika pretensjonalności związanej z tytułem, czego można się było obawiać. „Moja matka nie żyje” – skłamie po prostu Hubert swojej nauczycielce w scenie wyjętej z '400 batów’ Truffaut, a widz znajdzie w jego filmie parę innych nawiązań do dzieł kolegów po fachu. Chłopak głównego bohatera to Antoni Artaud – niewątpliwe nawiązanie do Arthura Rimbauda i Antonina Artauda. Być może to właśnie od pierwszego wziął pedantyczną dbałość o formę i styl, a od drugiego zminimalizowanie roli tekstu, na plan pierwszy wysuwając spektakl i inscenizację, które to cechy będą szczególnie widoczne w drugim filmie twórcy.
Kulturalny kseroboj
Dolan zresztą nie ukrywa w swoich dziełach inspiracji szeregiem wybitych postaci z dziedzin malarstwa, poezji i filmu, żeby wymienić chociażby krzykliwość kolorów z Pollocka i sceny we wnętrzach jak z Matissa, złocisty motyw Klimta uwidaczniający się jesiennymi liśćmi w obu filmach przy użyciu zwolnionych scen, kiedy to dzieją się momenty przełomowe; w końcu jego mistrza Cocteau czy bardziej współcześnie – Campion. Bohaterka „Wyśnionych miłości” zdaje uśmiechać się nawet do nas z jednego z obrazów Klimta: “Portrait of Adele Bloch-Bauer I”, mówiąc: „Ja tu byłam pierwsza”. Powstaje pytanie, czy Dolan jest w ogóle zainteresowany poszukiwaniem własnego stylu, wychodzącego poza piękne, ale jednak klisze? I czy jest mu to potrzebne? Nie ośmielę się na nie odpowiedzieć.
Młody twórca nie przebiera w braniu pełnymi garściami także z popkultury – bohaterów kreśli grubymi kreskami aktualnych – by nie powiedzieć sztampowych – tematów homoseksualizmu i hipsterstwa, a stylem sytuuje się gdzieś między Wong Kar Waiem, a Shigeru Umebayashi, hołdując ujęcia w zwolnionym tempie. Nawet muzycznym wyborem 'Bang Bang’ – tu we włoskim wykonaniu Dalidy (która to biedaczka już wpadła w łapy marketingu i jej biografia będzie adaptowana) – oddaje kolejny hołd – tym razem Tarantino. Zresztą muzyka na czele z indie-popowym ‘The Knife’ tworzy sceny należące do tych z gatunku najbardziej zapadających w pamięć – teledyskowa impresja co jakiś czas zwalnia tempo, by za chwilę kontynuować akcję. Takie popkulturoczerpanie, jeśli bywa komukolwiek zakazane w postmodernizmie, to na pewno nie 22-latkowi.
Główny motyw fabularny „Wyśnionych (…)” jest tak nośny, że przyciągnąłby do jednej kanapy nawet zwolenników i oponentów polskich komedii romantycznych – niespełniona miłość. Jeśli dodać do tego szereg wstawek (z których moją faworytką bezkonkurencyjnie pozostaje dziewczyna w rogowych okularach siedząca na Hotmailu), dostajemy typowe problemy uczuciowe młodych ludzi: miłość niemożliwą; miłość w Internecie; kochanie idei miłości, zamiast partnera; biseksualność; miłość sklejaną na odległość.
Po porzuceniu wartościowania, teledyskowo-impresjonistyczne sceny w slow-motion, a także szybkie przebitki stylizowanych, komponowanych obrazków, nie pozwoliły mi odpędzić się od myśli pod tytułem: „ależ on jest wrażliwy!” i nie pozostawiły złudzeń, że mam do czynienia z nie tylko rzemieślnikiem, ale i artystą.
Irytujące bywa tu jednak pewne dopieszczenie, egzaltacja formy, krzykliwa poetyczność. Warstwa lukru bywa niebotyczna – hipsterskie ciuchy, wymuskany detal, wysłodzone aktorstwo, 25-letni cherubinek bawiący się włosami. Nie jest to może przerost formy nad treścią, ale może się zdawać, że forma niepotrzebnie walczy o nadwyżkę uwagi, jakby była kolejnym synem matki, która nie chciała mieć już synów. Dolan jednak nie jest infantylny jak jego bohaterowie, ale świadomy cukierkowatości, w jaką ich ubiera. To właśnie ten styl, forma, podkreśla temat – jak u największych. Z tego też powodu w scenariuszu mógł znaleźć się np. taki tekst na podryw, wyśmiewany nawet przez siedemnastolatki: „bardzo bolało, gdy spadałaś z nieba?”. Gdy jeszcze nie rozumiałem, że jest to zabiegiem celowym i wpisuje się w estetykę całości, fakt ten wprawił mnie w konfuzję, porównywalną z tą mojej kuzynki, która 10 lat temu dostała pod choinkę osiołka zamiast lalki.
Nowa nadzieja
Oba filmy wiele łączy. Warte zaznaczenia są np. przecinające akcję wstawki – czarno-białe spowiedzi w pierwszym filmie i quasi-wywiady na zadany temat w drugim; jest to naturalna ewolucja w jego twórczości i próbowanie kolejnych środków, jakie ma do dyspozycji dorobek kina.
Jeśli miałbym się podjąć porównania jego dzieł, to na korzyść „Zabiłem (…)” przemawia brak technicznego przesycenia – Forma nie jest głównym bohaterem, ale stanowi zgrany duet z Treścią. Nasza wyobraźnia nie jest tak zawładnięta obrazami, jak po projekcji „Wyśnionych miłości”, Dolan daje tu coś w zamian – więcej treści oraz trochę więcej refleksji. „Trochę”, bo całość nadal opiera się na emocjach podniesionych do rangi histerii. Jakby nie patrzeć, relacja matki z dorastającym synem – choć prosta – jest bardziej złożona, niż tandem nieodwzajemnionej miłości. Jeśli „Wyśnione miłości” były wielkim bukietem rozsypujących się kwiatów, to „Zabiłem moją matkę” jest zgrabnym bukiecikiem z karteczką życzeń.
Nie przypadkiem Dolan w swojej twórczości sięga po gęsto eksploatowane, proste tematy, dotyczące problemów młodych ludzi – jego dzieła są autotematyczne, a przynajmniej mocno inspirowane. Reżyser zapowiada jednak, że jego kolejny film będzie dotyczył 30-letniego małżeństwa. Jeśli poziom twórczy będzie wzrastał wraz z wiekiem bohaterów kolejnych filmów Kanadyjczyka, nie pozostanie nam nic innego, jak obok Allen, Saura, Scorsese, Coppola czy De Palma, wpisać nazwisko Dolan. Ten chłopak ma wszystko, aby zostać kiedyś jednym z najlepszych reżyserów na świecie: pracę uzupełnioną pasją, całe życie przed sobą i oryginalne imię.