Moja droga do Bravehearta

Do wszystkiego w życiu trzeba dojrzeć. Są pewne procesy, których przyśpieszyć się po prostu nie da, bo zbyt wiele małych, ale wartościowych rzeczy gubi się po drodze. Zdobywanie świadomości niezbędnej do głębokiego poznawania, rozumienia świata, przypomina mozolne wdrapywanie się na zamglony szczyt – idziesz już bardzo długo, ale nie wiesz nawet, na jakim właściwie etapie tej drogi jesteś.
Kiedy parę lat temu czytałam o muzycznych metamorfozach Tomasza Beksińskiego, który z upływem lat powoli odchodził od mocniejszych brzmień w kierunku jakże mu bliskiej muzyki filmowej nie byłam za bardzo w stanie tego zrozumieć. Dla mnie, wówczas 15-16-latki muzyka filmowa kojarzyła się wyłącznie z singlami promującymi film z poupychanymi na płycie fragmentami ścieżki, żeby czymś ją zapełnić. Naprawdę nie było w tym nic, co mogłoby mnie zająć na dłużej. Otarłam się zresztą do tamtego momentu z ledwo dwoma soundtrackami, o których z dzisiejszej perspektywy głupio nawet byłoby wspominać, gdyby nie to, że bez nich ta retrospekcja nie byłaby pełna. OST do „Titanica”, na dobrą stronę przesłuchany dopiero wiele lat później, kiedy podarowałam go ówczesnej współlokatorce. Nie powalił na kolana. Nie było takiej możliwości, jeszcze nie wtedy. I „W pustyni i w puszczy”- zakup bardzo spontaniczny. I o ile pamiętam, nawet go jakiś czas słuchałam ograniczając się jednak do tych kilku singlowych, „śpiewanych” utworów. Parę lat później, stosunkowo bardzo niedawno, bardziej fizycznie niż wewnętrznie, postawiłam publicznie tezę, że muzyka jest jedną z najcięższych, a dla mnie personalne najcięższą do interpretacji sztuką. Bo wychowani w kulturze obrazków nie potrafimy wgłębiać się w coś, czego zobaczyć nie sposób.
Początek liceum to okres, w którym moja wrodzona ciekawość świata trochę się wzmogła, jakkolwiek połączona ze słomianym zapałem, rzadko kiedy bywała realizowana do końca. Przeważnie chęci i woli starczało mi co najwyżej na zdobycie jakiejś pozycji, książkowej, filmowej, muzycznej i odłożenie jej na półkę, żeby odczekała swoje vacatio legis. Wstyd przyznać, że ta cecha do dziś tkwi niepokonana i sporo mogłabym znaleźć płyt i książek, które koniecznie chciałam przeczytać, a których do tej pory nie skończyłam. Takim sposobem trafiła do mnie płyta z muzyką filmową do Bravehearta, filmu, którego nie widziałam, a z zasłyszanych opowieści też nie wynosiłam nieodpartej chęci, żeby go zobaczyć. Mało tego, szukając własnej tożsamości i indywidualności popadałam w kontestacje i kwestionowanie wszystkiego, co „bezapelacyjnie” uznawano za genialne, wybitne etc. Płytę wzięłam od osoby cenionej i szanowanej na tyle, że przez ten jeden moment chciałam spróbować poczuć to samo co ów człowiek, kiedy jej słuchał. I znów starczyło chęci na ledwo parę utworów. Zresztą to może i dobrze, może to nie był właściwy moment, może za dużo miałam w sobie pustego buntu, chaosu, a za mało pokory, otwartości, empatii, żeby go poczuć każdym zmysłem z osobna. Całego przesłuchałam dopiero soundtracka do Władcy Pierścieni. Dziś nie jestem nawet w stanie powiedzieć, jakie emocje we mnie wzbudził. Spodobał mi się, jak wszystko, co wtedy łączyło się z LOTRem, ale musiało to być ‘podobanie się’ na tyle indyferentne, że nie pozostawiło po sobie niemal żadnych długotrwałych odczuć i doznań. Gdzieś w między czasie pojawił się jeden jedyny utwór z motywem przewodnim z „Miasteczka Twin Peaks” i całe OST z „Requiem dla snu”, który zresztą zafascynował mnie o wiele bardziej niż sam film, bo to muzyka sprawiła, że czułam się odurzona, wyłączona na moment z rzeczywistości. Gdzieś przypadkiem pojawił się tez „Hair”, od tej samej zresztą osoby, która podarowała mi „Waleczne Serce”. I bardzo podobny scenariusz- nie widziany film, pobieżnie przejrzana muzyka.
Moje powolne dojrzewanie właśnie od muzyki się zaczęło. Bardzo różnej, czasem nawet dziwnej. Z czasem, w dużej mierze pod wpływem silnego autorytetu, pojawiało się zainteresowanie filmem. Powoli, krok po kroku. Swoje apogeum osiągnęło w wakacje 2006. Dużo wolnego czasu, zbyt wysoka jak na tolerancję mojego organizmu temperatura i szybkie łącze internetowe znacząco się do tego przyczyniły. Filmy wyszukiwane gdzieś na marginesach zeszytów, szukane na stronach internetowych perełki, ważne dla historii kina, a za rzadko wspominane w pierwszym obiegu. Szperanie, czytanie, podpytywanie, otwartość na style, gatunki, tematykę i czas powstania. I cała lista, którą można by zacząć od słów „mój pierwszy…”. Moje pierwsze spotkanie z Lynchem, pierwsza nieprzespana noc spędzona na oglądaniu filmów, pierwsza głęboka analiza filmu, pierwsze dyskusje o nich, pierwsza kilkugodzinna podróż odbyta tylko po to, żeby wziąć jeden film, pierwszy wyjazd spędzony tylko na oglądaniu filmów przerywany spacerami po Beskidach.. Zabawa w tropiciela bawi mnie zresztą do dziś i wciąż oddaje jej się z niezwykła fascynacją i euforią. Niemal wyczuwa się je tuż obok, na wyciągnięcie ręki, a one jakby figlarnie się ze mną bawiły nie dając się zwerbalizować w postaci kilkusłownego tytułu. „Underground”. Pierwszy film tak mocno związany z muzyką, tak znacząco wpływającą na mój sposób odbioru, rozumienia. W pewnym momencie odkryłam, że tej muzyki, niegdyś niedostrzeganej, zaczynam słuchać, zauważać, oceniać. Po części jest to pewnie efekt wzmożonej aktywności filmoznawczej i wyczulania swoich kanałów komunikacyjnych, po części pewnie tego, że ledwo rok wcześniej po raz pierwszy kupiłam płytę wyłącznie instrumentalną, nie-klasyczną, będącą dźwiękowym zapisem tanecznego show „OPENtańca”, który wtargnął bez żadnych oporów, każdym dźwiękiem, każdym utworem, który nawet teraz kojarzony jest z mijającym za oknem autobusu krajobrazem jesiennym. Sporo później autor tej muzyki, trzymanej w bliskiej odległości, Adam Sztaba, napisał mi w mailu, jak bardzo cieszy go tak silny, emocjonalny a przecież całkowicie nieprofesjonalny odbiór muzyki, która dla niego samego jest bardzo istotna.
Bardzo powoli, małymi kroczkami, nieświadoma tego, że idąc w tak pokraczny sposób, w tak dziwne momentami kierunki, zbliżam się do czegoś, co od dawna było obok, dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Ostatni etap tej drogi rozpoczął się miesiąc temu ponad 1000km stąd. Pierwszy w pełni samodzielny, tak daleki wyjazd. Eire. Zielona Wyspa. Nasze Eldorado, w którym coraz ciężej dogadać się po angielsku, a coraz łatwiej po polsku. Moje pierwsze spotkanie z Wyspami. Autobus wiozący mnie z dala od mało interesującego Dublina. Poznana przypadkowo na przystanku pod terminalem Finka mimochodem, nieświadomie, stała się świadkiem czegoś, w co jeszcze parę miesięcy pewnie sama bym nie uwierzyła: ja, która sama o sobie mówiłam, jako o osobie wrażliwej na piękno przyrody niemal jak ślepiec, patrzyłam za okno na najbardziej zielone wzgórza, jakie kiedykolwiek widziałam, na wyłaniające się zza nich kościoły z olbrzymimi rozetami z centrum, na małomiasteczkowe cmentarze pełne celtyckich krzyży i rzeźb. I nie byłam w stanie powiedzieć jej wtedy więcej ponad „How beautiful it is!”. Siedząca obok mnie Irlandka czytająca wydrukowany skrypt w języku irlandzkim kilka razy zerkała w moją stronę przyglądając się uważnie Grubemu tomisku Dostojewskiego leżącemu na moich kolanach, którego czytanie wydało mi się wtedy niemal barbarzyństwem w porównaniu do tego, co było za oknem. Potem przez następne parę dni niemal nieme napawanie się tym widokiem na wzgórzu ze słynnym Newgrange, spoglądając na naturalnie ukształtowany amfiteatr ciągnący się na przestrzeni ok. 5 km, morska zatoka oglądana ze szczytu góry, podróże z GPSem po drogach tak małych i zarośniętych trawą, że jeżdżąc parę godzin spotykało się w sumie ledwo paru ludzi zdziwionych niezmiernie widokiem auta przejeżdżającego w tym miejscu, przejażdżka na motorze drogą wijącą się miedzy dwoma niewielkimi wzgórzami, widok z okna mojego tymczasowego pokoju, spacery z pozdrawianie przez zupełnie obcych ludzi. I przez cały czas irlandzka muzyka jako soundtrack mojego własnego filmu.
Pierwszy wieczór. Niedowierzanie przyjaciół, że naprawdę Bravehearta jeszcze nie widziałam i szybka decyzja, choć oni sami, po raz nasty oglądali go dzień wcześniej, to koniecznie muszą mi go pokazać. Braveheart. Waleczne Serce. W środku świata Celtów, z całą tą plejadą obrazów, które przebiegały mi w pamięci i przed oczami, z historycznymi wzmiankami towarzysza seansu, z urywanymi na chwilę zdaniami, żeby się wsłuchać jeszcze raz, jeszcze na sekundę. Chłonięcie go każdym zmysłem z osobna i wszystkimi na raz jednocześnie. A słowa wtedy wydały się tak błahe i nieważne. Tak zbędne, bo mącące nastrój zalęgły gdzieś między sercem, umysłem a opuszkami palców, w których aż wyczuwało się drżenie.
I odnaleziona całkiem przypadkiem płyta zaraz po powrocie do domu. Odsłuchana kilkukrotnie, z obietnicą, że następnym razem to będzie Szkocja. Słuchana bez umiejętności komentowania czegokolwiek, podświadomie wyczuwana i rozumiana tak bardzo, że czasami aż boli, że można ją czuć aż tak mocno. Dźwięk prawdopodobnie kobzy zawodzącej jak ptak w niewoli, który wie, że wolność jest tuż-tuż. I rzeczywiście za chwilę już leci przed siebie, już widać szkockie góry, widać Wallace’a na szczycie napawającego się tą niepojętą siłą tkwiącą w jego ziemi. Na ten jeden, bardzo gorzki, przeszywający mnie na wskroś głos, w którym więcej już chyba wiary niż nadziei, odpowiadają mu miękkie, delikatne, wyzwolone smyczki niosąc coś więcej niż otuchę. Nie wiem, gdzie dokładnie nastąpił ten przełom, nie potrafię wytłumaczyć tego, że ilekroć słyszę jeden z tych osiemnastu utworów, muszę zakryć rękoma oczy i daję się zabrać po raz setny w te samo miejsce, że czuję gorycz, smutek i przygniatający ciężar w sercu, a w głowie lekkie zatracenie poczucia orientacji w terenie i czasie, na niecałe dwie minuty nie wiem, gdzie i kiedy jestem, a w jakiś przedziwny sposób czuję, że to jednak jestem ja, dotąd nieodkryta, ale najwyraźniej schowana tam od bardzo dawna i tylko czekała aż wydarzy się coś, co pozwoli jej przemówić. Wzbić się. Nie mogę napisać, że wwierca się we mnie, bo ta muzyka już od zawsze tam jest, tylko, że dopiero teraz zaczyna pulsować w krwioobiegu, napełniać każdą komórkę, podchodzić pod samą skórę.
Czy to ona staje się mną, czy raczej ja nią?