Birdman (2014)

Artyści dla sztuki, sztuka dla miłości
Michael Keaton, dwukrotny odtwórca roli Batmana, którą to kreację śmiało można uznać za jego najsłynniejszą, daje z siebie wszystko w dziele ambitniejszym. W efekcie odnosi największy sukces artystyczny w swojej karierze i zostaje obsypany nagrodami. Ten opis rzeczywistości dziwnie pasuje też do treści filmu. Owo prorocze oblicze „Birdmana, czyli nieoczekiwanych pożytków z niewiedzy” Alejandra Iñárritu to jednak zaledwie intrygująca powierzchowność. W głębi dzieło okazuje się o wiele bardziej ekscytujące.
Riggan Thomson, grany przez Keatona główny bohater, wciąż żyje swoją dawną sławą. Chce się znowu poczuć kimś, być naprawdę docenionym, tym razem na poważnie. Nie ma zamiaru pozwolić się komukolwiek hamować. Potrzebny jest mu sukces, w który wierzy, a poczucie wyższości pcha go przodu – tam, gdzie nie zaszkodzą mu już ani koledzy, ani konkurenci, ani krytycy. Pomaga mu w tym fakt, że kwestie z wystawianej przez niego sztuki teatralnej, w której oprócz reżyserii zajmuje się odtwarzaniem jednej z głównych ról, a zatytułowanej „O czym mówimy, gdy mówimy o miłości”, dziwnie pokrywają się z przemyśleniami i przeżyciami jego i jego bliskich. Mimo to zdaje się, że jej wybór był najwyżej intuicyjny lub nawet podyktowany zupełnie innymi pobudkami. Widz „Birdmana” mógł zauważyć, że Keaton w pierwszych scenach prób nie wypada przekonująco. To jednak było zamierzone – to nie on, tylko Thomson. Bohater początkowo najwyraźniej nie rozumie tematu, za który się bierze. Rozmaite czynniki prowadzą go jednak stopniowo do oświecenia. Oprócz rozmów z ludźmi, których kochał lub nadal kocha, ale mu się z nimi nie układa, są nimi m.in. rady od Mike’a Shinera – drugiej gwiazdy przedstawienia, aktora obecnie na topie, choć prywatnie również z problemami, granego przez Edwarda Nortona. Kontakty między dwoma mężczyznami nie ograniczają się przy tym do stosunków czysto zawodowych bądź koleżeńskich. Szybko rodzi się między nimi rywalizacja i w walce tej wszystkie chwyty są dozwolone. Nie będzie jak w słynnej anegdocie o Dustinie Hoffmanie i Laurensie Olivierze: gdy młodszy aktor opowie, jak bardzo się poświęcił, by wypaść w swojej roli realistycznie, starszy nie spyta, czy nie mógł tego po prostu zagrać – on pójdzie w ekstremum. Ich drogi rozwidlają się przez pozostałe czynniki wpływające na postrzeganie przez nich własnych osobowości z ich przyległościami. Shiner początkowo lepiej rozumie sztukę, ale nie odnajduje w niej siebie, tylko nią siebie zastępuje, co najdobitniej widać w motywie jego kłopotów z erekcją. Thomson odwrotnie: z każdą kolejną próbą wypada coraz lepiej, bo docierają do niego słowa wypowiadane przez jego postać. Wreszcie podczas premiery mówi od serca – w końcu zrozumiał wystawianą przez siebie sztukę. Dotarł do swego wnętrza, przekonał siebie i pojął, że najważniejsze jest pragnienie miłości. Nie wydaje się, żeby wierzył, że osiągnie sukces, ale w efekcie spełnia swoje skryte pragnienie: naprawia stosunki z byłą żoną, a w końcu staje się bohaterem nie, jak dotychczas, jedynie we własnym przekonaniu, lecz w oczach osoby, z którą dotychczas był skłócony – swojej córki.
Wskutek obsadzenia jako głównej postaci Michaela Keatona wiele osób jeszcze przed premierą filmu zwracało uwagę na podobieństwo między Birdmanem a Batmanem. Zresztą sam obiekt tych porównań podczas przedstawienia mu treści przez Alejandra Iñárritu zauważył to i wyraził podejrzenie, że reżyser z niego żartuje – że sugeruje, że jest sfrustrowanym aktorem jednej roli, który desperacko potrzebuje nowego sukcesu. Owe powszechne skojarzenia sprawiają, że uwadze umykają zbieżności z „Fight Clubem” – pierwszym mainstreamowym filmem, w którym główną rolę dostał Edward Norton. Jak w tamtym obrazie, tak i w „Birdmanie” bohater, wokół którego skupia się akcja, ma dwie osobowości w jednej głowie. Do ozdrowienia prowadzi ta sama metoda, w obu filmach zastosowana w scenie kulminacyjnej. Również z udziałem Nortona i w „Fight Clubie”, i w „Birdmanie” dochodzi do groteskowej bójki między dwiema głównymi postaciami męskimi, mającymi ze sobą sporo wspólnego, a równocześnie będącymi swoimi przeciwieństwami, z których jedna może drugiej zazdrościć.
Jeśli już przyjąć, że aktorów dobrano według klucza mającego tak mało wspólnego z umiejętnościami, można się zastanowić, czy na pewno sobie dobrze w swoich rolach poradzili. O dziwo, trudno jest mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Dla Michaela Keatona była to być może najlepsza rola dramatyczna od czasu „Clean and Sober” z 1988 r. Liczne nominacje do nagród jakość tę potwierdziły. Aż nasuwają się podejrzenia, że jednak po prostu zagrał samego siebie. Edward Norton również nie zawiódł, ale to akurat nie jest niespodzianka. Większą niewiadomą był Zach Galifianakis znany lepiej z popisów komediowych. Obawy, jak wypadnie w poważniejszym filmie, okazały się niepotrzebne – rola była dopasowana do jego możliwości.
Cały ten aktorski warsztat został jednak tak naprawdę przyćmiony, chociaż w pewnym stopniu równocześnie podkreślony, przez majstersztyk wykonany przez zupełnie innych członków ekipy. Reżyser stworzył złudzenie, że film nakręcono prawie w całości jednym ujęciem. Owe pozory robią jeszcze większe wrażenie, gdy przed kamerą pojawia się Antonio Sánchez za zestawem perkusyjnym. Widz nagle odkrywa, że cały dotychczasowy, freejazzowy, nadający akcji i dialogom świetny rytm podkład muzyczny był nie dogrywany później, lecz wykonywany na żywo. Ów doskonale zrealizowany manewr techniczny tworzy wrażenie teatralnej ciągłości, z odbiorcą siedzącym przez prawie dwie godziny nie przed ekranem, a tuż pod sceną. Tak oto zestawienie „sztuka w filmie” zostało rozbudowane o pośredni, wirtualny poziom, z którego należy doświadczać całości. Wciągnięta do wnętrza przedstawienia publiczność może nawet nie zauważyć, że zajęła na nim miejsca.
Sceny najwięcej znaczące i kluczowe są w „Birdmanie” metaforyczne lub przynajmniej sugestywne: początkowe motto o pragnieniu bycia kochanym; klamrowe ujęcia meduz wyrzuconych na brzeg i spadającego obiektu spalającego się w atmosferze; zakończenie, w którym głównym przewodnikiem dla widza jest wyraz twarzy i przesuwające się spojrzenie granej przez Emmę Stone córki Thomsona; reakcja na finał premiery przedstawienia publiczności, w tym Lindsay Duncan w roli krytyczki, która chyba miała już w głowie gotową recenzję. Częściowo enigmatyczne, pomagają wyłowić najważniejsze motywy. Kontemplatorzy sztuki znajdą tu wiele ciekawych kwestii: poszukiwanie siebie w sztuce; granica między sztuką a prawdą według artystów i odbiorców; sens krytyki; różnice między miłośnikami sztuki wyższej i rozrywkowej; krytyka widza sztuki wyższej, który pozornie odróżnia sztukę od kiczu i jawnie nie odróżnia sztuki od prawdy. Ostatecznie wśród morałów ważne miejsce zajmuje rodzina. „Birdman” to bowiem nie tylko sztuka o sztuce, nie tylko film o artystach szukających w niej prawdy o życiu i o sobie. Również nie tylko, tak przy okazji, satyra na kino rozrywkowe z jego superbohaterami i efektami specjalnymi, na nawalanki z fajerwerkami, których w rzeczywistości pragną nawet widzowie teatru chełpiący się tym, że odróżniają dzieła wartościowe od bezwartościowych. To przede wszystkim film o potrzebie bycia kochanym, co zostało zasygnalizowane przez motto na początku i osiągnięte przez Thomsona na końcu filmu. Wszystko to w ramach gatunkowej mieszanki, którą jedni nazwą tragikomedią, inni czarną komedią, jednak pomimo wielu sposobności do śmiechu powaga przekazu przyćmiewa je i wskazuje na dramat. W pamięć zapada przede wszystkim symboliczne zakończenie, nie żarty po drodze.
Nawet jeśli już wcześniej traktowało się Iñárritu poważnie, trzeba przyznać, że „Birdmanem” Meksykanin przeszedł sam siebie. Że film jest świetny, to mało powiedziane. Reżyser w wielkim stylu porwał krytyków i zwykłych widzów, zachwycił mnogością zastosowanych środków, w której jakimś cudem uniknął przesady. Jego wycieczka w metasztukę zaowocowała wielowarstwowym dziełem genialnym, być może jego opus magnum, które deklasuje chociażby całą masę filmów o scenarzystach z blokadą twórczą, w tym nawet „Bartona Finka” braci Coenów, i plasuje się tuż za, jeśli nie obok, „Osiem i pół” Felliniego. Taki film warto kochać.
Tytuł oryginalny: Birdman
Reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Zdjęcia: Antonio Sanchez
Muzyka: Emmanuel Lubezki
Produkcja: USA
Gatunek: Dramat/komedia
Data premiery (świat): 27.08.2014
Data premiery (Polska): 23.01.2015
Czas trwania: 129 minut
Obsada: Jeremy Shamos, Merritt Wever, Lindsay Duncan, Naomi Watts, Emma Stone, Amy Ryan, Andrea Riseborough, Edward Norton, Zach Galifianakis, Michael Keaton, Kenny Chin, Jamahl Garrison-Lowe