Czas surferów (2005)

Takim właśnie sposobem została nakręcona ta produkcja, w której zagrało kilku elitarnych aktorów znad Wisły. Linda, Zamachowski, Dziędziel, epizodycznie tutaj występujący Orzechowski czy młody, utalentowany Bartek Obuchowicz właśnie takim tytułem mogę określić. Sama mieszanka tych postaci mówi pozytywnie o „Czasie surferów”, a jeżeli przesączyć ich przez specyfikę powyższego reżysera, sukces wydaje się być czymś oczywistym.
– Mówię ci, „Kaczka Dziwaczka” jest o kaczce, która jara blanty. „…nad rzeczką opodal krzaczka”! Krzaczka, mówi ci to coś? Albo zgłodniała i poszła poszukać czegoś, ale uważaj, gdzie: ser u fryzjera! Pięć deka mleka w aptece! Jak można kupować ser u fryzjera, a mleko w aptece – nie rozumiesz tego?
– Nie, k…, nie rozumiem!
Muzyka. Jak wspomniałem, sklejał ją Doniu. Raper z niego śmieszny, ale dźwiękami w „Surferach” zaimponował mi. Dobrał bardzo fajne kawałki, pasujące – lub nie, co ma także swój urok – do sytuacji. Ja najbardziej zapamiętałem podkład ze sceny porwania, tuż przed supermarketem („przepraszam, wie pan, gdzie jest tutaj jakiś supermarket?” – kto oglądał, zrozumie). W przypadku Donia niemożliwe było, aby w filmie zabrakło czysto hiphopowych utworów. Słyszymy tutaj duet Deep i Bobik (?), Owala, Meza z Tabbem i Kasią Wilk, Libera oraz resztę składu Ascetoholix. Na co dzień omijam tego typu repertuar, ale w tej produkcji brzmi on wyjątkowo dobrze. Jeżeli udacie więc, że hiphop was nie boli, przyznacie mi rację. Zatem ukłon w stronę Donia. Widać w chłopinie tkwi coś więcej, niż gościnny pojękiwacz w refrenach u swoich ziomali.
– W ogóle, k…, nie będziemy tam grali.
– Czyli powiedzenie „nie grasz – nie wygrasz” traci tutaj sens?
– Traci go, k…, bezapelacyjnie.
Scenariusz do filmu popełnił Tomasz Wieleba, a na krzesełku reżyserskim zrealizował go Jacek Gąsiowski. Przyznać muszę, że wynik pracy tych dwóch panów wywarł na mnie ogromne wrażenie. Nakręcili oni komedię gangsterską tak dobrą, iż nie waham się postawić ją na tej samej półce, co „Chłopaki nie płaczą”, „Kiler”, a nawet obok nieśmiertelnej „Seksmisji”.
Jedną z mocnych stron filmu są bez wątpienia dialogi – długie, rozbudowane.
Bohaterowie ociągają się, prowadzą jałowe, co nie znaczy nudne, rozmowy na skrajnie różne tematy, omawiając je z różnej perspektywy. Dzięki temu poznać można bardzo ciekawe poglądy na niektóre sprawy, jak przyzwyczaił nas do tego wspomniany zachodni reżyser i scenarzysta w jednym. Ponadto sypią się dowcipne uwagi i gęsta lawina przekleństw, ze słówkiem na „k” na czele.
Grze aktorskiej również zarzucić wiele nie mogę, bo zrobiona jest bardzo dobrze, choć jedno bolesne potknięcie jest. Nazywa się Rysio. Chłopak jako jedyny sprawiał wrażenie drewniaka. Jego kwestie leciały mu przez usta jak Terminatorowi – miało być ludzko, ale coś nie wyszło. Dzięki temu Mati Maksiak, pozorujący Rysia, zyskał zaszczytną etykietkę aktora do telenoweli z Polsatu. Dość mocno to kontrastuje z innymi aktorami, lecz mimo to nie dokucza znacząco przy oglądaniu. Niniejszym odbije się to przy ocenie.
– Jasne, body i apaszka. Co to, k…, jest body?
– Co to jest apaszka?
Joker jest wylanym na zbity pysk gangsterem, który chce zemsty, a przy okazji na tym zarobić. Tercet młodych porywaczy to Bonus, Fifi i Kozioł. Pierwszy (Bartek Obuchowicz) to chuderlawy skejcik, namiętnie wierzący w każdy, najgłupszy przesąd. Fifi (Krzysiek Skarbiński) jest łysym alergikiem z bicepsami wielkości mojego uda. A trzeci z nich, Kozioł (Michał Nowaczyk), dziarsko podtrzymuje stereotyp wątpliwego intelektu każdego amatora dresów. Mimo iż to Joker jest szefem operacji, pierwszy plan zszedł na tę trójkę… a właściwie czwórkę, bo w pewnym momencie – tajemnica, w którym – mocno niespodziewanie dołączy do nich elokwentny i przekonywujący Rysio (Mateusz Maksiak) o twarzy tak pokrytej trądzikiem, że przypomina ona poligon. To właśnie ich skrajnie różne charaktery spowodowały tak śmieszny (ich kosztem) bieg zdarzeń. Później dochodzą mafiozi większego formatu, czyli Klama (Zamachowski) i jego wspólnik (Dziędziel).
– Co teraz?
– Trzeba uciąć drugi palec.
– Drugi!? Przecież to nie jest, k…, masarnia!
Nie słyszałem o tym filmie w żadnym radiu, nie czytałem w żadnym piśmie. Reklamę, jeżeli w ogóle ją posiadał, miał naprawdę zwężoną, bo w aktualnościach kinowych jestem całkiem na bieżąco (od tego ma się wolność w EMPIKu). Szkoda, gdyż miał on szansę na wywołanie zadymy na kinematograficznej biało-czerwonej scenie, tak przynajmniej mi się wydaje. A, cytując powiedzenie, reklama dźwignią handlu.
„Czas surferów” jest naprawdę dobrym, godnym polecenia filmem. Wielbicielom tego typu kina reklamować go nie muszę. Ci, którzy o zabawach ze scenariuszem wcześniej nie słyszeli, w co wątpię, mają świeżą okazję do poznania tego. Gdyby nie Rysio, byłbym skłonny ocenić go najwyżej, jak się da.
– Nie zrobiłeś tego. Powiedz mi, k…, że tego nie zrobiłeś!
– Nie zrobiłem tego…
– Nie kłam!
Wygląda to tak:
Joker (Linda) wynajmuje trzech nieudolnych początkujących gangsterów. Mają oni uprowadzić jego byłego szefa Czarneckiego (Grzegorz Warchoł), by ten mógł wyciągnąć od niego kasę. Joker układa prosty, acz skuteczny plan działania, zaopatruje chłopaków w taśmę do skrępowania kończyn porwanego, środek usypiający, klucze do opuszczonego domu na odludziu i gazowy pistolet (bo tylko to będzie im potrzebne). Jednak ich gangsterski staż okazuje się za krótki do wykonania tej prostej fuchy.
I w sumie tak to wygląda, jednakże z każdą minutą okazuje się, że prosty schemat coraz bardziej się gmatwa. Mógłbym streścić jeszcze następne dziesięć minut filmu, lecz nie zrobię tego, gdyż popełnię niewybaczalnego spoilera, krusząc tym samym przyjemność z oglądania. A jest co oglądać, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z takimi barwnymi postaciami.
– Teraz ty.
– Co ja?
– Twoja tajemnica. My ci powiedzieliśmy tajemnicę, teraz ty powiedz nam.
– A nie będziecie się śmiać?
– A opowiesz nam dowcip?
– Nie.
– To mów!
– Sikam na siedząco…
Tarantino charakteryzuje się tym, iż jego filmy o chronologicznym rozkładzie scen mogą sobie najwyżej pomarzyć. Wieleba również poszedł tą ścieżką – napisał dobry scenariusz, powycinał jego rozdziały, pomieszał je, jak tylko się dało, i pokazał Gąsiowskiemu. Bywają w filmie zwroty zdające się być absurdalne, niemożliwe, ale później akcja cofa się, by wyjaśnić jak do tego doszło. Dzięki temu panowie zadbali, aby ich dzieło nie było przejrzyste po jednym seansie. Żeby skumać całość, należy zobaczyć film ze dwa razy. Ja, dla przykładu, całkowicie załapałem właśnie za drugim razem, nie oznacza to jednak, że na tym się skończyło. Nie, „Czas surferów” oglądałem pięć razy w ciągu dwóch niepełnych dni, aż musiałem go zwrócić.
– Pamiętajcie, nawet tacy goście, jak wy, nie są w stanie tego spie…lić.
…
– Wiedziałem, że się spie…doli, wiedziałem!
Przed oglądnięciem tegoż filmu słyszałem o nim tylko, że jego muzyką zaopiekował się Doniu, podobno jedna z ważniejszych person polskiego hiphopu. Tytuł „Czas surferów” nic mi nie mówił – komedia czy sensacja. Natomiast teraz, po seansie, podsumuję go recenzją w stylu, jaki ów film prezentuje – stylem tarantinowskim.
– Spokojnie, zwracasz naszą uwagę.
– Na nas, k…, na nas – nie naszą!
Ocena: 8/10
Tytuł oryginalny: Czas surferów
Reżyseria: Jacek Gąsiorowski
Scenariusz: Jacek Gąsiorowski, Tomasz Wieleba
Zdjęcia: Jarosław Szoda
Muzyka: Doniu
Produkcja: Polska
Gatunek: komedia/kryminał
Data premiery (Świat): 19.08.2005
Data premiery (Polska): –
Czas trwania: 90 minut
Obsada: Bartosz Obuchowicz, Marian Dziędziel, Agnieszka Maciąg, Zbigniew Zamachowski, Bogusław Linda