King Kong (2005)

Pierwsze skojarzenie z tytułem „King Kong” – klasyk kina. Cała przygoda z tym specyficznym bohaterem zaczęła się już w latach 30, kiedy to Merian C. Cooper nakręcił pierwszy film opowiadający o wielkiej małpie, wykorzystujący praktycznie wszystkie osiągnięcia kina tamtych czasów. Nic dziwnego, że jego obraz odniósł spektakularny sukces, stając się wielkim światowym hitem, którego magii nie oparł się nawet Adolf Hitler. Od tego czasu zaczęło się wielkie filmowe oblężenie. W kolejnych filmach King Kong doczekał się potomka, stoczył walkę z Godzillą, by wreszcie doczekać się w 1976 roku świetnego remake’u zrealizowanego przez Johna Guillermina z Jessicą Lange i Teffem Bridgetsem w rolach głównych. Któż by przypuszczał, że filmowcy wybiorą się na Wyspę Czaszek również w XXI wieku?
Dziś możemy mówić o kolejnym etapie w całej tej historii. Peter Jackson, od niedawna znany większej społeczności reżyser, postanowił nam ją odświeżyć, być wiernym pierwowzorowi, a jednocześnie pokazać to wszystko w innym wymiarze. Nie unika wątpliwości, że King Kong był największym marzeniem jego życia. Już w dzieciństwie podejmował próby pisania scenariusza, a przez wszystkie lata dorosłości jego zapał nieustannie kwitł. Zanim Hollywood na dobre wzięło go pod swoje skrzydła miał na swoim koncie filmy różnej klasy. Były ociekające kiczem, kultowe obrazy gore, były „Niebiańskie istoty”, był też ogólnie oceniany jako średni komediohorror, „Przerażacie” z Michaelem J. Foxem, gwiazdą serii „Powrót do przyszłości”, w roli głównej. Aby zrealizować „King Konga”, pełen pasji, twórca musiał dysponować naprawdę ogromnym budżetem. Nie było mowy, aby po dotychczasowych osiągnięciach mógł liczyć na hojną rękę jakiegokolwiek producenta… Dla nich byłoby to zbyt duże ryzyko. Tak… Aż do czasu zekranizowania „Władcy Pierścieni”. Oto bowiem Jackson stworzył film, który w wielu kręgach uważa się za największe dokonanie w gatunku zwanym fantasy. Posypały się nagrody, mnóstwo Oscarów, a tym samym oczy największych bossów branży filmowej zwróciły się na rzemieślnika z Nowej Zelandii. Po tym przełomie w swojej karierze mógł sobie pozwolić praktycznie na wszystko: plejadę gwiazd najwyższego formatu w obsadzie swoich kolejnych filmów oraz przede wszystkim wysokie budżety. Jak myślicie, na co przeznaczył niebagatelną sumę 207 milionów dolarów?
Kim jest Carl Danham? Jak by go tu wam przybliżyć? Jest to reżyser. Fakt, nieudolny, aczkolwiek pełno w nim pasji, poświęcenia i determinacji. Bardzo szalone składniki… Tak, szaleństwo też nie jest mu obce. „Tajemnica za cenę biletu do kina” – w tym stylu utrzymane jest jego życiowe motto. Cena nie gra najmniejszej roli. Postanowić, wykonać – ot co. Jest nieudacznikiem, ofiarą miłości kina. Kocha, ale nie czuje wzajemności. Dotąd wszystkie jego przedsięwzięcia okazują się jednym wielkim niewypałem, wzbudzają u producentów senność i zażenowanie. Tym razem jednak nie ma zamiaru słuchać dyskusji, której jest przedmiotem. Mapa w ręku, chytrze zgarnięta ekipa i udobruchani marynarze. Co z tego, że tym razem nie jest legalnie, że gdzieś w tle policja, problemy… Cała naprzód, ruszamy!
Historia, o której traktuje nowy film Jacksona, łączy w sobie kilka gatunków, kilka wątków. Czym jest chociażby cała przygoda Danhama? Bez wątpienia w dużym stopniu satyrą biznesu filmowego, ukazującą wyolbrzymioną determinację, pasję i syndrom beztalencia na miarę Eda Wooda. Jest też smaczkiem, który z pewnością każdemu miłośnikowi szklanego ekranu do gustu przypadnie. Całość w znacznie większym stopniu skupia się jednak na perypetiach Konga i Ann Darrow. Z pewnością nuta przyjaźni, miłości i przywiązania występująca między monstrualnych wymiarów gorylem, a piękną aktorką teatralną wyda się śmieszna, weźmy jednak na poprawkę to, że „King Kong” nie jest filmem dla każdego odbiorcy. Jednego znudzi swoją fabułą i kilkoma nielogicznościami, innych zaś oczaruje. Wszakże na tym polega magia kina. O tym jednak dalej…
Jeszcze przed premierą pełno było wątpliwości i sceptycznego spojrzenia krytyków. Liczono na kolejny przerost formy nad treścią i typowe dla wysokobudżetowych produkcji efekciarstwo. Po premierze jednak wielu miało okazję wyprzeć się swoich wcześniejszych przekonań. Bezapelacyjnie Jackson, pełniący w tym przedsięwzięciu rolę reżysera, scenarzysty i producenta, powalił na kolana. Stworzył dzieło imponujące praktycznie pod każdym względem. Zamiar był określony krótko – stworzyć film, który w takim stopniu wpłynie na współczesne kino, jak wizja Coopera wpłynęła na kino lat 30.
To co pierwsze rzuca się w oczy to aktorstwo. „King Kong” jest filmem wielkich, popisowych kreacji. Jackson nie zatrudnił kapryśnych gwiazd, lecz ludzi obdarzonych nieprzeciętnym talentem i zdolnych do niebagatelnego poświęcenia. Na początek sprawdzony już jako Gollum Andy Serkis. Jak się okazuje jest on specjalistą od kreatur maści wszelakiej. Przygotowując się do tej roli przeczytał multum książek traktujących o zachowaniu goryli, wiele godzin spędzał w ZOO, a co najciekawsze odbył wyprawę do Rwandy, gdzie mógł oglądać ten gatunek małp żyjący w naturalnym środowisku, na wolności. Jaki jest efekt? Krótko – piorunujący. Postać King Konga jest bowiem bez cienia wątpliwości największym osiągnięciem animacji komputerowej, a dzięki Serkisowi jest niezmiernie naturalna, każdy jej ruch, gest… Nie można odczuć jakiejkolwiek nuty sztuczności, czy broń Boże niedopracowania. Moim faworytem wśród aktorów jest jednak rewelacyjny komik, Jack Black wcielający się w postać Carla Danhama. Oglądając go na ekranie chwilami wydawało mi się, że zupełnie zapomniał o swoim prawdziwym ‘ja’, czuć w nim to całe szaleństwo, determinację, a samo spojrzenie na długo zapada w pamięć. Do swojej postaci świetnie dostosowuje się również Naomi Watts. Ba, słowo ‘świetnie’ nie potrafi do końca zilustrować moich odczuć. Najważniejsze jest jednak to, że w wielu scenach potrafi naprawdę wzruszyć. Tak, wzruszyć. Myślę, że trudno byłoby znaleźć lepszą aktorkę na ofiarę miłości Konga. W Naomi czuć wszystkie zmiany, które musiały zajść we wnętrzu samej bohaterki. Wydusza z siebie całą gamę uczuć. Nie opiszę tego, po prostu to się musi widzieć na wielkim ekranie. Nawet w kinie są rzeczy, których słowa wyrazić nie zdołają. Na nieco dalszym planie widnieje dobry Adrien Brody. Dlaczego tylko dobry? Ano, wcześniejsi bohaterowie odcisnęli na nim zbyt duże piętno. Nie potrafił po prostu z marszu zmienić swojego wizerunku. Jego bohater, Jack Driscoll, zdaje się łudząco przypominać, chociażby samą mimiką, wcześniejsze postaci wykreowane przez tegoż to aktora. Brody’emu brakuje po prostu uniwersalności. Nie zawojuje kina grając w kółko podobnych bohaterów, podobną mimiką, gestami, czy chociażby samym sposobem poruszania się. Dziwne jest to, że nie zauważyłem tu słabych kreacji. Nie zawiedli nawet aktorzy widniejący na dalszym planie. Śmiało mogę pokusić się o ryzykowne stwierdzenie, że pod względem obsady „King Kong” jest jednym z lepszych filmów ostatnich lat. Po prostu o takim aktorstwie nie sposób zapomnieć.
Cały film najprościej określić dwoma słowami – wizualny majstersztyk. Każde filmowe miejsce zachwyca swoją doskonałością, budzi u widza podziw. Liczne sceny wręcz kipią rozmachem. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wiele z nich już w chwili wejścia „King Konga” na ekrany kin przeszło do historii kina naszych czasów. Podziwiając rewelacyjne zdjęcia i oszałamiającą scenografię w jednej chwili odpowiadamy sobie na proste pytanie dotyczące wysokiego budżetu. Sam moment z atakiem dwupłatowców na Empire State Building – zaiste smakowity kąsek.
Sprawa, która jasna była na długo przed premierą – efekty specjalne. Nie sądziłem, że po części będę musiał przyznać rację tym, którzy spisywali film na straty jeszcze zanim ten miał okazję wejść w fazę produkcji. Efekty są świetne, to nie podlega dyskusji, z pewnością plasują się na wysokiej pozycji w rankingu tych najlepszych. Miejscami czuje się jednak pewien przesyt. Oto filmowcy, dobierając się do wręcz nieograniczonych zasobów techniki filmowej, często po prostu szpanują. Mrugają okiem – „A takie coś widziałeś?”. Bez wielu takich fajerwerków można się było z całym powodzeniem obejść.
Straszna ciekawość zżerała mnie na samą myśl o oprawie muzycznej. Dwa miesiące przed premierą panowie Shore i Jackson grzecznie się pożegnali, tłumacząc prasie, iż dzielą ich różnice jeśli chodzi o koncepcję. Po wiadomości głoszącej, że nową ścieżką dźwiękową zajmie się James Newton Howard można było odetchnąć z ulgą. Słusznie zresztą. Artysta znów stanął na wysokości zadania. Każdy jego utwór świetnie dopasowuje się do sytuacji panującej na ekranie, podkreśla na swój sposób to, czego możemy być świadkami. Nie odniesiemy z całą pewnością wrażenia, że muzyka powstawała pod presją w iście zawrotnym tempie. Oczywiście zawsze można sobie gdybać – „Co by było gdyby Shore?”
Wiele osób narzeka na czas trwania, co wyraźnie można usłyszeć podczas seansu. Po części trzeba im przyznać rację, gdyż kilka scen można z powodzeniem skrócić, bądź wyciąć i nie miałoby to jakiegokolwiek wpływu na całość. Nie muszę tu sypać przykładami, sami z pewnością równie dobrze ocenicie tą sytuację. Jednego jednak nie żałuję, a mianowicie tej niecałej początkowej godziny. W tymże czasie jeszcze przed spotkaniem pięknej z bestią Peter Jackson pieczołowicie przedstawił nam bohaterów, sprawiając tym samym, że nie są nam oni obcy, ani obojętni w dalszej części filmu. Nie chcę tu w podejmować się twierdzenia, jakoby film często był nudny i się dłużył. Nic podobnego! Te trzy godziny seansu pozostaną za wami szybciej, niż można się tego spodziewać. Po prostu Jackson był szalenie blisko ideału.
Wielką zaletę stanowi to, że reżyser wybrnął z dobrym przedstawieniem całej tej historii, która powiedzmy sobie szczerze, nie jest najwyższych lotów. Najważniejsze było to, aby ukazać ją w taki sposób, żeby widz, który ma duże wymagania względem fabuły, zapomniał o prostocie i naiwności scenariusza stworzonego na przestrzeni lat 30. Reżyser nadrobił to przede wszystkim formą, aktorzy siłą uczuć, które towarzyszą bohaterom. Bez wątpienia niewielu osobom udałoby się równie wiele wydusić z tej historii i pokazać ją w taki sposób, aby nie wzbudzić śmiechu u widza. W dzisiejszych czasach nie ma już popytu na filmy o monstrualnych potworach, a cała moda przeminęła już dobrych kilka lat temu. Teraz patrzy się na to wszystko innym spojrzeniem. Widz idzie w parze z kinem, zmienia się wraz z nastaniem każdego, nowego roku. Pomyślmy sobie zatem jak odebrana zostałaby cała ta opowieść, gdyby wzięło się za nią reżyserskie beztalencie, a teraz dla porównania przypomnijmy sobie nasze uczucia po seansie. Do czego zmierzam? Realizacja „King Konga” wymaga przede wszystkim umiejętności i dobrej koncepcji. W tym przypadku wystarczy brak jednego, ważniejszego składnika i całość zmienia się całkowicie. Jestem więc, nie bez powodu, pełen podziwu dla umiejętności reżyserskich Petera Jacksona. Twórca ten doskonale bawi się z widzem, potrafi go oczarować, zachwycić. W jego kinie nie brak wielu czynników, których inni koledzy po fachu mogą tylko pozazdrościć. Przede wszystkim dopieszcza swoje twory pod praktycznie każdym względem. Robi wszystko na wysoką skalę, jest pełen poświęcenia. Sprawia wrażenie osoby, dla której liczą się przede wszystkim widzowie, kasa zaś stoi na dalszym planie. Prosty morał – takie, a nie inne podejście sprzyja sukcesowi w branży, takie, a nie inne podejście widać w „King Kongu”.
Na koniec ujmę sprawę krótko i prosto – „King Kong” to film, który zobaczyć trzeba. Okazuje się, że stawiając wysoko poprzeczkę można dojść dalej niżby się spodziewało. Co z tego, że mamy XXI wiek, że widzieliśmy już praktycznie wszystko. Takie wrażenia nie stanowią chleba powszedniego nawet najbardziej nieprzeciętnego miłośnika kina. Film jako całość jest doskonały, a my stajemy się świadkami tego, że wygłodzonych ambicji nie jest w stanie zaspokoić nawet 11 statuetek. Peter Jackson obronił się znakomicie! Jest jednak jeszcze jedna bardzo istotna sprawa. Nie jest to film dla każdego widza. Tak więc zanim zdecydujecie się na jakiś miły seans najpierw przemyślcie to, czy odpowiada wam cała ta historia. Różni ludzie, różne gusta. Jak dla mnie rewelacja!
Ocena: 9/10
Tytuł oryginalny: King Kong
Reżyseria: Peter Jackson
Scenariusz: Fran Walsh, Peter Jackson, Philippa Boyens
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Muzyka: James Newton Howard, Mel Wesson
Produkcja: USA/Nowa Zelandia
Gatunek: Przygodowy
Data premiery (Świat): 13.12.2005
Data premiery (Polska): 14.12.2005
Czas trwania: 188 minut
Obsada: Naomi Watts, Adrien Brody, Jack Black, Andy Serkis