Pan i władca: Na krańcu świata / Master and Commander: The Far Side of the World (2003)

Początek XIX w., Napoleon właśnie rozbija starą Europę, a na gruzach buduje Wielką Francję. Królewska Brytania oczywiście nie zamierza zostać częścią cesarstwa… Ale to wszystko dzieje się daleko. Filmowe „tutaj” jest na wodach wokół Ameryki Południowej, na brytyjskiej fregacie HMS Surprise. Jak powie jej dowódca, kapitan Jack Aubrey, „Dla nas, Brytania jest na tym statku”. Pływająca Brytania znalazła się tu, by jako okręt Royal Navy, bronić brytyjskich wielorybników przed Francją – w postaci fregaty Acheron. Oba okręty prowadzą między sobą prywatny pojedynek, ścigając się, śledząc, myląc tropy i ścierając w kolejnych potyczkach. Ale ocean, użyczając przestrzeni dla ludzkiej wojny, żąda w zamian ofiar. Pacyfik rzadko ma dobry humor, gładką wodę i czyste niebo. Surprise częściej przedziera się przez mgły i sztormy. Albo zabójczą ciszę i wysuszający żar…
„Pan i władca” jest ekranizacją powieści Patricka O’Briana, zatem porównania nasuwają się nieodparcie. Jedno należy powiedzieć od razu – film nie jest dosłowną adaptacją, ale czymś co zwykło się określać jako dzieło „na motywach”. Książkę posiekano na fragmenty, po czym złożono z nich nową fabułę, włączając elementy pozostałych części cyklu powieściowego. Odkąd tylko istnieją adaptacje, ten zabieg otwiera fanom oryginałów noże w kieszeniach i naraża uzębienie na uszczerbek od zgrzytania. Sama jestem zwolenniczką poglądu, że jak ekranizować to ściśle i rzetelnie, bo widziałam już zbyt wiele żałosnych efektów działania w stylu „ta książka jest świetna, tylko trzeba ją całkiem zmienić”. Tym bardziej zaskakujące, że w tym wypadku rezultat tej siekaniny uznałam za bardzo udany. Całość znacznie uproszczono, usuwając większość pobocznych wątków – trasa Surprise została mocno skrócona; całkowicie pominięto wątek romansu porucznika Holloma z żoną artylerzysty (na filmowej Surprise w ogóle nie ma kobiet); zniknęła większość wydarzeń „tubylczo-wyspowych”. Trudno wymagać cudów, tego wszystkiego nie dałoby się wepchnąć w, i tak już dość długi, film. Jednak nawet niezależnie od tego powodu, całe to cięcie wyszło fabule na dobre. Jest bardziej jednorodna, nie rozjeżdża się w dziesięciu kierunkach. Książka maluje szeroki, złożony pejzaż. Film jest raczej szkicem, chwilowym zajrzeniem w tamten świat. Mimo tego uproszczenia, pojawiają się jednak odłamki odrzuconych fragmentów książki – niekiedy zaskakują, ale nie kłócą się z całością, jak kawałki układanki, przełożone w inne miejsce i nieoczekiwanie pasujące. Chodzi o drobne cytaty – napis wyskrobany na maszcie, wzmianka o testudo aubreii, czy choćby kapelusze – eleganta Pullingsa i konserwatywnego Aubreya. Są także zmiany wbrew oryginałowi, jak wypadek doktora Maturina próbującego obejrzeć ptaka za burtą, czy koniec wątku Holloma. Jednak są one przemyślane i dobrze wkomponowane.
Najpoważniejszą chyba zmianą jest różnica w ujęciu pojedynku między Surprise a Acheron. Fabuła powieści jest niekończącym się pościgiem za niewidocznym wrogiem, wyimaginowanym w nieznanej odległości za horyzontem (przy czym w oryginale Surprise ściga amerykański Norfolk). Akcję napędza raczej walka z naturą, niż ludzkie bitwy. No ale Hollywood nie zrezygnowałoby przecież z salwy pełną długością burty, kłębów dymu, huku i latających drzazg. Co bynajmniej nie jest wadą filmu – dobrze zrealizowana morska bitwa zawsze jest warta obejrzenia.
Wszystkie powyższe przeinaczenia nie rażą, bo powieść i film mają kilka wspólnych, godnych uwagi cech. Obie fabuły mają nietypową otwartość – właściwie brak im wyraźnego początku i definitywnego zakończenia. Sprawiają wrażenie trochę przypadkowego wycinka życia, szczególnie że kolejne zwroty akcji rzeczywiście zaskakują.
Ważną zaletą oryginału jest historyczny autentyzm, wierność w odtworzeniu faktów i minionej codzienności. Film pod tym względem ma pewne braki. Wyspy Galapagos są ukazane jako ziemia całkowicie dziewicza, co nie do końca odpowiada prawdzie. Jest rzeczywiście bardzo prawdopodobne, że doktor Maturin byłby tam pierwszym prawdziwym naukowcem, ale raczej nie przeżyłby aż tylu zaskoczeń. Olbrzymie żółwie były dobrze znane już w poprzednich wiekach (do 1800 roku były już zagrożonym gatunkiem, służąc jako popularne źródło prowiantu dla statków), także morskie legwany były wcześniej opisywane. O’Brian o tym wiedział, filmowcy przeoczyli. Trzeba jednak przyznać, że to drobiazgi, bo jako całość, film prezentuje się jak ilustracja podręcznika historii.
Doskonale natomiast udało się zachować najciekawszą cechę – próbę odtworzenia nie tylko faktów i rekwizytów, ale przede wszystkim dawnej mentalności, widocznej w poglądach kapitana Aubreya na jego morsko-wojskowe życie i powinności; w naukowej pasji doktora, bardzo Verne’owskiej w stylu – w Maturinie widać skąd wziął się Darwin; wreszcie w muzycznych wieczorkach kapitańsko-doktorskich. To wszystko składa się na efekt jaki dają tylko dzieła naprawdę godne zaklasyfikowania do gatunku historycznych – spojrzenie w żywą, oddychającą przeszłość. Pod tym względem „Pan i władca” jest dziełem naprawdę udanym.
Zaletami filmu są też jego poszczególne części składowe. Jest wspaniale zagrany. Między Crowe’em a Bettanym toczy się istny koncert, nie tylko na struny i smyczki. Crowe kolejny raz świadczy, że Oscar był zasłużony – właściwie należałby mu się za całokształt, a na Gladiatora padło trochę przypadkiem. W Panu i władcy Crowe nie dał dokładnej kopii książkowego Jacka Aubreya; choćby z wyglądu bardziej pasowałby Brian Dennehy, są też pewne różnice w charakterze. Ale mnie bardziej podoba się Aubrey filmowy – to najlepsza rekomendacja dla aktora. Co do Bettany’ego, mogę dopisać go do listy aktorów, na których można zawsze polegać. Stworzył tutaj złożoną i wyrazistą postać, nie pozwalając się przyćmić głównej gwieździe filmu.
Godna uwagi jest też muzyka. Połowa ścieżki dźwiękowej narzuciła się sama: smyczki wpychane w każdą możliwą okazję, aż do przesady. Dobry efekt jest taki, że muzyka też jest elementem realistycznym, wprowadza w epokę. Jest też jednak, wbrew pierwszemu wrażeniu, niepokojąca. Szczególnie w połączeniu z resztą muzyki, już „nie-epokowej”, ciężkiej i mrocznej, kojarzącej się z czymś tonącym w głębinach.
Podsumowując – film obejrzeć warto, każdy może sobie dobrać powód jaki mu odpowiada. Ciekawych „kolejnego Weira” przekonywać nie trzeba. Fani O’Briena też chyba nie będą zawiedzeni, o ile nie oczekują ścisłej kalki, typu „co kartka to kadr”. Zadowoleni będą też ci liczący na kawałek ożywionej historii – do tej grupy ja się zaliczam i dostałam co chciałam. Za to rozczarują się ci, którzy nastawią się na awanturniczą przygodę ze słońcem i palmami w tle – nie ta bajka, nie te klimaty. „Pan i władca” stawia po pierwsze na mało dekoracyjny realizm, a dopiero po drugie na akcję. Albo i po trzecie, bo wcześniej jeszcze są postacie, charaktery, relacje między nimi… Nie jest to film na wypełnienie wolnego wieczoru – to dla niego należy zadbać o wolny wieczór.
Na koniec, już poza oceną filmu, sprawa warta wyjaśnienia, choć fanom już pewnie znana. Kwestia tytułu, niemiłosiernie pompatycznego w polskiej wersji. Książka ma tytuł „The Far Side of the World” (w Polsce ta część cyklu ukazała się dopiero z okazji filmu, zatem i tytuł jest filmowy). Filmowcy zrobili z tego podtytuł, z głównym Master and Commander (przejętym z książki otwierającej cykl), co ewidentnie wygląda na asekurację w przewidywaniu sequela. Ale wszystko przebiła „fantazja” polskiego tłumacza, ze znanym efektem. Nasi filmowi tłumacze i dystrybutorzy już dawno powinni zaopatrzyć się w grubsze słowniki, bo „master and commander” oznacza stopień wojskowy. Nie ma on dokładnego polskiego odpowiednika; najbliższym byłby „kapitan” i/lub „komandor” (przy czym „master” jest dzisiaj raczej terminem marynarki handlowej). W Internecie krąży niejedna lista „polskich kwiatków tytułowych”. No cóż, zawsze można powiedzieć, że mamy jakiś wkład w kinematografię. A przynajmniej w humor sieciowy…
Tytuł oryginalny: Master and Commander: The Far Side of the World
Reżyseria: Peter Weir
Scenariusz: Peter Weir, John Collee
Zdjęcia: Russell Boyd
Muzyka: Iva Davies, Christopher Gordon, Richard Tognetti
Produkcja: USA
Gatunek: dramat historyczny
Data premiery (Świat): 14.11.2003
Data premiery (Polska): 28.11.2003
Czas trwania: 138 minut
Obsada: Russell Crowe, Paul Bettany, James D’Arcy, Max Pirkis, Max Benitz, Lee Ingleby , Billy Boyd, David Threlfall