Piraci z Karaibów: Na krańcu świata / Pirates of the Caribbean: At World’s End (2007)

Po równie ogromnym, co niespodziewanym sukcesie „Piratów z Karaibów – Klątwa Czarnej Perły”, twórcy z miejsca ruszyli z produkcją od razu dwóch kolejnych sequeli. Pierwszy z nich, „Skrzynia Umarlaka”, na dużym ekranie pojawił się w 2006 roku i okazał się być jeszcze większym hitem niż jego poprzednik zarabiając na całym świecie ponad miliard dolarów. Od tamtej chwili prace nad realizacją „Na Krańcu Świata” przybrały zupełnie innego wymiaru – monumentalnego. Wielu ekspertów w dziedzinie kina zgodnie podkreślało, że w całej historii tej gałęzi rozrywki taki rozmach nie towarzyszył żadnej innej produkcji. O tego typu filmach mówi się, że są to obrazy z góry skazane na sukces i choć recenzje prasowe niemal w każdym państwie gdzie film ten już zadebiutował są dalekie od zachwytów, to i tak nie przeszkadzają one widzom w pełni cieszyć się przygodami kapitana Jacka Sparrowa i jego pirackich kompanów. Czy trzecia odsłona i w moich oczach (przypomnę, że część drugą wyceniłem 10/10) ponownie znalazła uznanie? Przekonacie się w dalszej części tej recenzji.
Złote czasy dla pirackiej braci na wszystkich morzach świata pomału chylą się ku końcowi. Pałający nieprzejednaną wrogością do morskich opryszków, lord Cutler Beckett (Tom Hollander) zaczął przeciwko nim zataczać kampanię na coraz szerszą skalę i sprawnie eliminował kolejne okręty wroga. Przeciwko rosnącej agresji ze strony żołnierzy Becketta, wreszcie zbuntowali się korsarze. Wiedzieli, że kluczem do zwycięstwa może być szalony kapitan Sparrow, którego niecodzienne pomysły zawsze pozwalały mu wychodzić obronną ręką z beznadziejnych sytuacji. Ten niestety został pochwycony przez Krakena i uwięziony w luku Davy’ego Jonesa (Bill Night). Aby go stamtąd uwolnić Will Turner (Orlando Bloom) i Elizabeth Swann (Keira Knightley) sprzymierzają się ze swym dotychczasowym wrogiem kapitanem Barbossą (Geoffrey Rush). To właśnie pod jego dowództwem wyruszają na Daleki Wschód w celu odnalezienia map wskazujących drogę do kryjówki Jonesa. Od tego momentu zaczyna się pełna intryg i zwrotów akcji opowieść o piratach, którym o swoją wolność przyjdzie walczyć aż na krańcu świata…
Trzecia część „Piratów z Karaibów” już niemal od roku rozpalał serca widzów na całym świecie. Wydaje mi się, że tylko „Władca Pierścieni: Powrót Króla” był w historii kina filmem oczekiwanym równie mocno jak dzieło Gore Verbinski’ego. Apetyty fanów załogi Czarnej Perły, znakomitą częścią drugą, udało rozbudzić się tak bardzo, że twórcy rozpoczęli pracę na planie kolejnego sequela zanim jeszcze dokończono jego scenariusz. Żeby pozyskać nową publikę zdecydowano się wprowadzić do filmu kilku nowych bohaterów rodem z Azji. Dodatkowo w celu stworzenia najznakomitszych efektów specjalnych, które powalałyby realizmem, wywindowano budżet produkcji do kwoty $300 mln! Tu nikt nie miał wątpliwości, najnowszy megaprzebój ze stajni Disneya miał po prostu zmieść widzów z kinowych foteli. Inwazja pirackiej załogi rozpoczęła się niemal na cały globie tego samego dnia, to jest 25 maja 2007 roku. Jednocześnie „wypłynęli” oni na oceny światowych multipleksów w sile 29 tysięcy kopii i tylko w ciągu 6 dni wyświetlania zarobili niesamowitą kwotę $401 mln. Taki wynik jest ponownie sporym zaskoczeniem niemalże dla wszystkich ludzi zajmujących się tą branżą przemysłu. Oczywiście spodziewano się sukcesu jednak nie na taką skalę, tym bardziej, że film nie miał premiery jeszcze na dwóch największych rynkach konsumpcyjnych, w Indiach i Chinach. Wstępne prognozy na końcowy dochód mówią nawet o $1 mld 200 mln – $1 mld 350 mln!!! No tak, od strony marketingowej bez wątpienia sukces już osiągnięto, szkoda tylko, że stało się to kosztem strony filmowej…
Początek tej produkcji jest tak nudny, że o mało w kinie nie usnąłem. Owszem zaraz na wstępnie mamy niezwykle efektowną potyczkę w singapurskim porcie, ale po niej wszystko staje w miejscu i… nagle każdy układa się z każdym przeciwko każdemu. Wydaje wam się, że to zdanie jest zakręcone? Wierzcie mi, że nie, a jak zestawicie je z wydarzeniami z filmu, gdzie ilość bohaterów równa się ilości intrygujących wątków, to przekonacie się, że prościej się tego ująć nie da. Nie wiem na co liczyli twórcy wprowadzając aż tak wiele komplikacji w linii fabularnej. Na drugą część tej sagi wybrałem się do kina z nadzieją na lekki film z dużą dawką humoru, efektów specjalnych oraz szybkiej akcji. I wszystko to otrzymałem. Tym razem wypad sprowadzał się dokładnie do tego samego, niestety moje oczekiwania zostały spełnione tylko połowicznie. Scenarzyści tak kombinowali ze skryptem, żeby zaskoczyć widza, że się w tym wszystkim sami pogubili. Dziesiątki wątków, które zawijają się na początku projekcji jest albo niezakończona, albo wyjaśniona w tak naiwny sposób, że szkoda w ogóle o tym wspominać… W tym wszystkim gubią się nie tylko widzowie, ale także aktorzy. I wcale się temu nie dziwię, bo w jednej chwili ich przyjaciel staje się wrogiem, a wróg przyjacielem – i taki schemat przygotowano dla każdego głównego bohatera po około trzy razy w ciągu filmu. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim jest to, że nikt z tych zdrad i niespodziewanych sojuszów za wiele sobie nie robi… Np. Barbossa wraz z Elizabeth Swann już na samym początku wchodzą w układ z azjatyckim piratem Sao Fengiem. Dzieje się to w momencie, kiedy atak na siedzibę tego ostatniego przeprowadzają żołnierze Becketta. Wniosek jest oczywisty – Cutler chce śmierci Sao Fenga. Dosłownie pięć minut później jeden z kapitanów floty Wschodnioeuropejskiej proponuje układ singapurskiemu korsarzowi i ten przyjmuje go z uśmiechem na twarzy. Już nie żywi urazy za to, że dzień wcześniej o mało nie zginął z rąk tych samych ludzi. Nie wiem jak wy określicie takie zachowanie, ale ja skwitowałbym to słowem – irracjonalne. Podobnych wątków w obrazie jest całe mnóstwo, pytanie tylko, po co one komu? Po co te komplikacje, które jedynie są w stanie zrobić widzom wodę z mózgu, a do całej historii nie wnoszą nic ciekawego? Wydaje mi się, że na owy pytajnik, odpowiedzi szukać próżno… Przez te całe fabularne „czary-mary”, w projekcie tym pojawiają się dłużyzny, które według mnie są również zupełnie niepotrzebne. Film bez nich nie straciłby nic ze swoich pozytywnych cech, a tak niepotrzebnie usypia widza. Oczywiście te przestoje występują na początku i jest ich w sumie trzy, ale mimo wszystko dają się one mocno we znaki. Gdzieś po około 40 minutach akcja nabiera już właściwego dla całej serii tempa i porywa widza w wiry szalowych wyczynów załogi Czarnej Perły. Będąc przy minusach muszę jeszcze wspomnieć o dwóch, przepraszam za wyrażenie, głupich rozwiązanych wizualnie scenach i to do tego stopnia, że aż się serce kraje. Pierwsza pojawia się zaraz na początku i dotyczy paranoidalnego zachowania Jacka Sparrowa. Uwięziony w luku Davy’ego Jonesa, zaczyna popadać w obłęd i nagle wdaje się z przenudne dialogi (podejrzewam, że w zamyśle miały być one śmieszne – niestety nic z tego) z własnymi, dobrymi i złymi, alter ego. Scena ta wygląda tak, jakby została wycięta z jakiejś marnej kreskówki… Ta druga pojawia się na samym końcu i tyczy się bogini mórz, Kalipso. Jej szczegółów niestety zdradzić nie mogę, żeby nie ujawnić ważnych elementów fabuły. Jedyną wskazówkę, jaką tylko najwytrawniejsi kinomani mogą zrozumieć, podam taką, że wzorowanie się na wyjątkowo słabym filmie z 1958 roku, w reżyserii Nathana Jurana, „Atak kobiet o 50 stopach wzrostu” to nie jest pomysł godny superprodukcji, którą zobaczy miliony ludzi na całym świecie. W każdym bądź razie ja tego nie kupuję… Poza tym zupełnie nie rozumiem roli bogini w kontekście całego obrazu. Kalipso miała być tą osobą, która zgładzi potęgę Kampanii Wschodnioeuropejskiej, czyli ostatnią deską ratunku dla walczących o wolność piratów. Ci wiedząc o tym, postanawiają ją uwolnić i… no właśnie, zahuczało, zatrzęsło, zagrzmiało i…tyle piraci widzieli swą zbawczynię… Zestawiając to z zakończeniem być może tym zupełnie dziwacznym i niezrozumiałym wątkiem (zresztą nie jedynym) twórcy zostawili sobie jakąś alternatywę dla kolejnego odcinka. Może tak, może nie, nie wnikam w ten manewr, jednak żałuję jego okropnie słabego poziomu. I w tym momencie można by rzec: „Więcej grzechów nie pamiętam…” i z czystym sumieniem przejść do plusów tejże historii.
A tych jak się okazuje również jest dość sporo. Chyba nie tylko ja oczekiwałem od tego filmu znakomitego aktorstwa i niezapomnianych kreacji. Nawet w kolejce do kas udało mi się słyszeć dialog typu: „Deppa zobaczymy teraz czy, pójdziemy na kolejny seans?” Te kilka osób, które go przeprowadziły nie podawały tytułu, tylko zwyczajnie odniosły się do bohaterów. Widać więc, że marką dla tej produkcji stali się w tej chwili już sami aktorzy. I oni właśnie nie zawiedli widzów. Pomimo tego, że czasami wyraźnie można dostrzec na planie ich zagubienie to jednak w kontekście całego widowiska, te drobne potknięcia idą całkowicie w niepamięć. Jak zwykle rządzi jedna postać – kapitan Jack Sparrow, a w roli tej niezawodny Johnny Depp. Ponownie zabawny do tego stopnia, że gdy tylko pojawia się na ekranie, przez całą salę przetacza się solidna fala uśmiechu. Gesty, mimika, zachowanie, mowa – każdy z tych elementów w wykonaniu Deppa, wprowadza widownię w znakomity nastrój. Nie wiem jak dla innych, ale kreacja, jaką w tej serii stworzył Johnny to prawdziwe mistrzostwo. Podtrzymując niezwykle wysoki poziom występu aktor ten ponownie ucieszył swoich fanów. Mnie jednak już nie tyle ucieszyła jego znakomita postawa, bo tego spodziewałam się z góry, ale to, że w końcu ktoś potrafił dotrzymać mu kroku. Tego niesamowitego wyczynu dokonał nie, kto inny jak Geoffrey Rush, wcielający się w postać kapitana Barbossy. W „Na Krańcu Świata” artysta ten całkowicie odnalazł się w granym przez siebie bohaterze i podobnie jak Depp, nadał mu wiele cech komicznych. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że zagrany przez niego humor, jest wynikiem jego spontaniczności. Barbossa w przeciwieństwie do Sparrowa jest nieustannie spięty i wybuchowy, dlatego każdy akcent komiczny, jaki pojawia się ze strony jego postaci jest najczęściej wynikiem niezamierzonym. „Czarno-perlisty team” uzupełnia oczywiście Will Turner i Elizabeth Swann. W tych rolach kolejno Orlando Bloom i Keira Knightley. W ich scenicznej postawie również zauważyć można wielki postęp, co cieszy równie mocno jak występ Deepa i Rusha. Tym razem Bloomowi w przydziale przyszło zagrać zupełnie inaczej niż w częściach poprzednich. W trzeciej odsłonie jego bohater przechodzi całkowitą metamorfozę. Już nie jest to rozkapryszony młodzieniec za wszelką ceną walczący o miłość i szczęście ukochanej kobiety, ale dojrzały mężczyzna, który spostrzega, że życie to coś więcej niż tylko kaprys dnia bieżącego. To ciągły bój o dobro swoje i swoich bliskich, to kampania, w którą albo angażujesz się w całości, albo niczym strzaskany okręt, lądujesz na dnie. Will w tej opowieści musi porzucić dawne oblicze i wejść w układy z niegdysiejszymi wrogami. Staje się spiskowcem przeciwko przyjaciołom, jednak tak naprawdę nigdy o nich nie zapomina. W kulminacyjnych momentach zawsze staje w ich obronie, a że jego bohater w wielu przypadkach ma kluczowe znaczenie w wojnie pomiędzy Cutler Beckettem i piratami, niemal zawsze udaje mu się wynegocjować ich ułaskawienie (oczywiście chwilowe). Dojrzewa też nasza Keira Knightley, która w „Skrzyni Umarlaka” całkowicie straciła kontakt ze swoją bohaterką. Jednak już końcówka części drugiej wskazywała na to, że postać Elizabeth Swann, podobnie jak Willa ulegnie całkowitej przemianie. Wiadome było, że córka gubernatora w trzeciej odsłonie miała odegrać znaczącą rolę w rozwiązaniu wielu wcześniejszych wątków. Nie będę tu zdradzał, w których konkretnie, jednak powiem szczerze, że jej występ był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Wreszcie Elizabeth Swann stała się piratem z krwi i kości, a nie tylko z przymusu. Teraz w sprawie morskich banitów jest w stanie poświęcić własne szczęście. Ona również spostrzega, że życie to coś więcej niż tylko ukochany mężczyzna, to ścieżka nastroszona niezliczoną ilością ślepych zaułków, z których zawsze trzeba umieć powrócić na właściwy szlak. W odsłonie tej pojawiają się też pozostali bohaterowie, znani z wcześniejszych części serii. I tak ponownie możemy podziwiać w akcji jednookiego Ragetti’ego i jego kompana Pintela, wiecznie podpitego pana Gibbsa, karła Marty’ego, admirała Jamesa Norringtona, ojca Willa, Billa Turnera, ojca Elizabeth, gubernatora Weatherby Swanna, niemowę z papugą, Cottona, tajemniczą Tie Dalme i małą, zadziorną małpkę. Każdej z tych postaci przypada do zagrania, przynajmniej jedna z kluczowych scen w filmie. Dla fanów tej serii jest to na pewno niuans, z którego bardzo się ucieszyli. Ja przynajmniej byłem z tego niezwykle zadowolony. Tym bardziej, że w trzeciej części miało pojawić się kilka nowych postaci, dlatego obawiałem się, iż stać się to może kosztem bohaterów starych i lubianych. Ostatecznie twórcy wyszli z tego obronną ręką, sprawnie umieszczając obok siebie debiutantów i weteranów.
Równie wysoki poziom utrzymany został na linii muzycznej. To oczywiście nie jest żadne zaskoczenie, wszak za ścieżkę dźwiękową odpowiadał nie kto inny jak Hans Zimmer. Mistrz filmowych podkładów i tym razem pokazał, że w tym, co robi nie ma sobie równych. W chwili obecnej soundtrack z trzeciej części „Piratów z Karaibów” jest dla mnie pewnym kandydatem do zdobycia Oskara w kategorii najlepsza muzyka. Poza melodyjnymi, szybko wpadającymi w ucho kompozycjami, na uwagę zasługuje też ich dopasowanie do ekranowych wydarzeń. W momentach podniosłych i dramatycznych muzyka jest spokojna i stonowana, kiedy akcja przyśpiesza, zwyczajnie ożywa podnosząc emocje wśród widzów. Zastosowano też kilka znakomitych wariantów takich jak rytmiczne tango towarzyszące karkołomnej walce na maszcie statku, czy iście cyrkowa nuta podczas abordażu, gdzie setki żołnierzy przeskakuje na linach z okrętu na okręt. Jako ciekawostkę podam, że wątek przewodni, „Jack’s Suite”, już został wykorzystany przez znakomitego trancowego artystę, Paula Oakenfolda i szturmem podbija listy przebojów na całym świecie (jeżeli komuś spodoba się ten utwór to polecam również wersję zmiksowaną przez formację „The Crystal Method”).
Na koniec jeszcze kilka słów o efektach specjalnych. No cóż, dokładnie miesiąc temu kładłem głowę pod topór, że w tym roku już żaden film nie będzie mógł się pochwalić tak efekciarską sekwencją jak finałowa scena w „Spider-Manie 3”. A tu proszę, ktoś będzie mi musiał odjąć 20 centymetrów z mojego wzrostu. Bez wątpienia Sam Raimie dał w swym ostatnim dziele prawdziwy wizualny popis, jednak pan Verbinski udowodnił, że wszystko można zrobić jeszcze lepiej i jeszcze ładniej. To co zobaczycie w trzeciej części pirackiej sagi chyba każdego rzuci na kolana. W swoim założeniu świat wykreowany na poczet Jacka i jego kompanów miał mieć charakter baśniowy. To wszystko mogliśmy poniekąd odczuć we wcześniejszych częściach, jednak nie na tak ogromną skalę jak teraz. Osadzenie akcji na tytułowym krańcu świata dało filmowcom nieograniczone pole do popisu. Pirackie załogi co rusz lądują w iście magicznych miejscach, o których nawet nie śnili. Już na początku filmu akcja wprowadza nas w mistyczny zakątek Azji. Przeniesienie wydarzeń o kilkaset lat wstecz zmusiło choreografów do stworzenia od podstaw całego singapurskiego portu i wielu przeróżnych budynków zachowując ich zabytkowy charakter. Efekt jest naprawdę niesamowity. To oczywiście nie jest odosobniony przypadek, bo tak jak pisałem wcześniej załoga Czarnej Perły na swojej drodze, co chwilę odwiedzała interesujące miejsca. Jednak nawet tak wspaniała choreografia nie jest w stanie przebić tego, co na zakończenie serwują nam eksperci od efektów komputerowych. Ostatnia sekwencja walki w potężnym wirze wodnym pomiędzy załogami Czarnej Perły i Latającego Holendra to prawdziwe majstersztyk. Słownie opisać się tego nie da, to zwyczajnie trzeba zobaczyć! Choć na początku żałowałem, że walka o piracką wolność rozegrała się tylko pomiędzy dwoma (w sumie trzema licząc starcie finałowe) okrętami, a nie całą flotą zgromadzoną u wybrzeży Shipwreck Cove, to jednak im dłużej trwał pojedynek, tym bardziej uświadamiałem się w fakcie, że twórcy idąc na taki wariant postąpili dobrze.
I tak oto została zamknięta pierwsza trylogia z tej serii. Dlaczego pierwsza? Bo twórcy już zapowiadają następną. Świadczy o tym chociażby zakończenie, ale i nie tylko. Również aktorzy uśmiechają się tajemniczo pytani o możliwość kontynuacji pirackiej sagi. Cóż pomimo tego, że część trzecia pod wieloma wzglądami bardzo mi się podobała, to jednak na chwilę obecną raczej sceptycznie podchodziłbym do kolejnej opowieści z tego cyklu. Wszak co za dużo, to niezdrowo. Jednak czy „niezdrowością” będą kierować się twórcy, po tak gigantycznym sukcesie? Na pewno nie i tego się właśnie obawiam najbardziej. Filmowcy z każdym kolejnym odcinkiem, pragnąc coraz bardziej zaskoczyć widzów, zaczynają się w tym wszystkim gubić. Najlepszym tego przykładem jest właśnie część trzecia, w której scenariusz został podziurawiony jak ser szwajcarski. Pojawiły się też chyba wszystkie możliwe wady, jakie występują niemal w każdej wielkiej superprodukcji. Na szczęście większość z nich dla zwykłych kinomanów będzie po prostu niezauważalna. Mimo wszystko piracka załoga nie idzie na dno. Ratuje się wieloma znakomitymi elementami
, którymi podbiła wcześniej serca widzów na całym świecie. Na zakończenie pragnę zachęcić wszystkich tych, co jeszcze filmu nie widzieli, na wypad do kina, bo tylko tam można tak naprawdę w całości uchwycić piękno zastosowanych na gigantyczną skalę efektów specjalnych. Jak dla mnie słabiej niż w części drugiej, ale nie gorzej niż w pierwszej – ocena 8/10, na pewno nie krzywdzi nikogo. Może co niektórych tak wysoka ocena dziwić, wszak nie jest to film wybitny, jednak patrząc na niego z perspektywy całej serii, nie mogę ocenić go inaczej. Jest to typowa letnia produkcja i rozpatrywać ją trzeba głównie w kategoriach dobrej zabawy. Ja bawiłem się świetnie, myślę, że i wy będziecie.
Ocena: 8/10\
Tytuł oryginalny: Pirates of the Caribbean: At World’s End
Reżyseria: Gore Verbinski
Scenariusz: Terry Rossio, Ted Elliott
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Hans Zimmer
Produkcja: USA
Gatunek: Fantasy/Komedia/Przygodowy
Data premiery (Świat): 19.05.2007
Data premiery (Polska): 25.05.2007
Czas trwania: 168 minut
Obsada: Johnny Depp, Orlando Bloom, Keira Knightley, Geoffrey Rush, Bill Nighy, Yun-Fat Chow, Tom Hollander, Stellan Skarsgard