Resident Evil 4: Afterlife (2010)

Chyba już niewielu fanów tej serii spodziewało się czwartej jej odsłony, szczególnie po tym, co mogliśmy zobaczyć w części trzeciej. Ponadto pomysłodawca całego przedsięwzięcia – Paul W.S. Anderson – jeszcze przed rozpoczęciem prac nad pierwszym filmem zarzekał się, że „Resident Evil” widzi jako zamkniętą trylogię, stąd takie a nie inne zakończenie projektu z 2007 roku. Minęły jednak dwa lata i… Anderson wpadł jednak na pomysł, jak historię Alice pociągnąć dalej. W międzyczasie szybciutko zakończył zdjęcia do „Wyścigu śmierci”, a także naraził się włodarzom Dimension Films na planie innej ekranizacji gry, „Castlevania”. W związku z zamieszaniem przy realizacji tego drugiego tytułu, postanowił namówić jakąś wytwórnie, aby wyłożyła pieniążki na czwartą część „Resident Evil”. Pomysłem artysty zainteresowało się Sony, a także Screen Gems i to właśnie pod ich okiem powstało „Afterlife”. Jak dzieło Paula W.S. Andersona rysuje się w moich oczach? Zapraszam do lektury…
Akcja czwartej odsłony „Resident Evil” rozpoczyna się dokładnie cztery lata po wydarzeniach znanych z części pierwszej. Wirus T spustoszył cały świat, a jedyne bezpieczne bastiony należały do korporacji Umbrella. To z nich sterowano działaniami oddziałów, które wyłapywały ostatnich niezarażonych i to właśnie w nich prowadzili dalsze badania nad wirusem. Jednak Alice w końcu znalazła sposób, aby na dobre pokrzyżować plany korporacji. Dowodząc oddziałem własnych klonów, eliminuje placówkę po placówce i sama szuka ocalałych, którzy ponoć schronili się w Arkadii, mieście położonym na Alasce. Jednak Arkadia tak naprawdę nie istnieje, Umbrella jest potężniejsza niż się wydaje, a na Ziemi nie ma już praktycznie nikogo do uratowania… Na szczęście Alice nie należy do osób, które łatwo się poddają. Najpierw na Alasce ratuje Claire Redfield (bohaterka dowodząca konwojem w części trzeciej), a następnie spotyka grupę ocalałych ludzi w Los Angeles. To właśnie wraz z nimi będzie próbowała przedostać się do przycumowanego u brzegów miasta potężnego statku, na którym najprawdopodobniej znajduje się pomoc…
„Resident Evil: Afterlife”, podążając za powszechnie panującą w Hollywood modą na wizualny przepych, został zrealizowany w technologii 3D. Jak każdy doskonale zdaje sobie sprawę, prawdziwy boom na tego typu zabiegi rozpoczął się po gigantycznym sukcesie „Avatara” w reżyserii Jamesa Camerona, a słuszność stosowania tej technologii potwierdziły takie tytuły jak „Alicja w krainie czarów”, „Toy Sory 3”, „Shrek 4”, „Starcie tytanów” oraz „Jak wytresować smoka”. A jak technologia ta sprawdziła się w przypadku czwartej odsłony „Resident Evil”? Osobiście zaliczyłem w kinie niemal wszystkie w/w tytuły i wiem, że 3D może tyleż samo pomóc, co i zaszkodzić konkretnemu przedsięwzięciu. Absolutnie nie sprawdziło się to w przypadku „Starcia tytanów”, natomiast wgniatało w ziemię na seansie „Avatara”. „Resident”? Niestety 3D, jakim raczy nas tu pan Anderson to kpina… Nieumiejętne posługiwanie się zaawansowanym sprzętem do chwytania obrazu w trzech wymiarach sprawia, że większość dynamicznych sekwencji całkowicie się rozmywa. W wielu miejscach sam twórca musiał na to zwrócić uwagę, gdyż niemal zawsze, gdzie pojawia się jakieś przyśpieszenie akcji, pojawia się też slow motion, czyli efekt zwolnienia perfekcyjnie wykorzystany w „Matrixie”. To poniekąd ratuje ogólne doznania wizualne, jednak wcale nie zmienia faktu, że reżyser zwyczajnie spartolił sprawę i dlatego ja efekt 3D w tej produkcji oznaczam długim minusem…
Kolejne elementy, które strasznie kuleją w tej odsłonie to fabuła lub jak kto woli, całkowity jej brak, niemalże abstrakcyjne prowadzenie akcji i katastrofalne dialogi. Pierwszy z wymienionych elementów to tak naprawdę pełen fajerwerków teledysk, gdzie widz odsyłany jest od akcji do akcji. Czasami w tym wszystkim brakuje nawet spójności, co o dziwo może wyjść na plus wszystkim tym osobom, które nie widziały wcześniejszych części, bądź je zapomniały. Anderson tak na dobrą sprawę nawet nie stara się zmienić czegokolwiek w tym całym błyskotliwym rozgardiaszu. Ot, po prostu rzuca nas w kolejną strzelaninę, a my siedzimy uśmiechnięci od ucha do ucha, nie myśląc kompletnie o niczym więcej, jak tylko o dobrej zabawie. Dlatego „Resident Evil” należy potraktować jako czystą rozrywkę, pozbawioną głębi i zaskoczenia. Jeżeli w takiej kategorii wybierzecie ten seans, gwarantuję wam, że się na nim nie zawiedziecie. W każdym innym wypadku możecie nie doczekać końca seansu lub wyjść z niego ogromnie rozczarowani. Druga sprawa to prowadzenie akcji, które całkowicie zrywa z konwencjonalnością. Tak jakby reżyser od razu zdecydował, że nakręci tylko i wyłącznie naszpikowane efektami specjalnymi sceny akcji, a resztę poskleja z luźnych klisz stworzonych w czasie prac post-produkcyjnych i testowych. Stąd bierze się też infantylność dialogów, które tak na dobrą sprawę mogłyby w tym obrazie wcale nie istnieć. No bo po co ubierać w słowa coś, co zostało skonstruowane tylko i wyłącznie dla uciech wizualnych?
Na szczęście w obrazie tym są pewne naprawdę mocne strony, o których nie można zapominać. Po pierwsze, genialna, dynamiczna muzyka znakomicie dopasowana do cyberpunkowej wizji filmu. Szczególnie dobrze prezentuje się ona w scenach walki, gdzie dodatkowo podkręca już i tak zawrotne ekranowe tempo. Pochwalić należy też aktorów, którzy akurat w tej serii nigdy mnie nie frustrowali. Na pierwszym planie oczywiście pojawia się Muza Andersona (prywatnie żona) Milla Jovovich. Alice w jej wykonaniu od pierwszego filmu jest świetna i niezależnie ile jeszcze powstanie obrazów z tej sagi, śmiem twierdzić, że Milla zawsze wypadnie w nich doskonale. Podobać mogą się też występy znanej z trzeciej części Ali Larterm, rozpoznawalnego dzięki „Prison Break” Wentwortha Millera i pana, który epizodycznie pojawił się w „Surogatach”, Borisa Kodjoe’a. Duży plus postawić trzeba też obok efektów specjalnych, które w tym filmie można traktować jako osobnego bohatera. Jak już zdążyliście się zorientować, „Resident Evil: Afterlife” to jeden wielki efekt specjalny, który bazuje przede wszystkim na sprawdzonych technikach znanych z „Matrixa” Wachowskich. Obok regularnie wykorzystywanego slow motion, pojawia się też bullet-time i composite, czyli składanie elementów prawdziwych i cyfrowych w jeden finalny obraz. I tu chyba próby udowadniania znakomitości zastosowanych dodatków cyfrowych nie są potrzebne…
Na koniec zatrzymam się jeszcze na zapożyczeniach z innych produkcji, jakie w sposób wręcz „bezczelny” wykorzystał tu Anderson. Jednak jego „bezczelność” nie wzięła się z braku własnych pomysłów, tylko z całkowitej beztroski i nieustannego puszczania oka w stronę publiczności. „Resident Evil: Afterlife” to film, który tak naprawdę został skonstruowany ze scen, które każdy widz zna już doskonale z innych produkcji. Poza setkami zapożyczeń ze wspomnianego już „Matrixa” (1. scena spadającej Alice w szybie windy, to tak naprawdę Trinity, która wyskakuje z okien biurowca i ostrzeliwuje się z agentami; 2. strzelanina w holu siedzimy Umbreli, z akrobatycznymi skokami po ścianach i demolowaniem całego pomieszczenia, to nic innego jak próba odbicia Morfeusza z rąk agentów; 3. skok Alice na linie z dachu wieżowca, to tak naprawdę skok Trinity tuż przed uderzeniem w biurowiec helikoptera;) pojawia się też szereg zapożyczeń z „Mission: Impossible 2” (szczególnie wpada w oko scena rzutu okularami wprost w obiektyw kamery, różnica polega jedynie na tym, że w „M:I” okulary eksplodują, a tu uderzają w jednego z bohaterów i rozbijają się w drobny mak), „Wyspy” (scena finalna, w której setki osób w białych jak śnieg uniformach wydostają się z siedziby korporacji jest identyczna jak ta z zakończenia obrazu Michaela Baya) i „Skazanego na śmierć” (niemal oczywistym wydaje się, że znany z tego serialu Wentworth Miller parodiuje sam siebie w celi więzienia, które jest ostatnią ostoją ocalałych z epidemii w Los Angeles). I tak mógłbym sobie powymieniać jeszcze dobrych parędziesiąt linijek, jednak zwyczajnie nie chce mi się tego robić. Zresztą z pewnością spory odsetek widzów znakomicie będzie się bawił w wyłapywanie tych zapożyczeń i przypisywanie im konkretnych tytułów.
Jak sami widzicie „Resident Evil: Afterlife” to film stworzony dla samej rozrywki i tylko w takich kategoriach może zostać uratowany w oczach widzów. Anderson doszedł do wniosku, że odbiorcy takich produkcji za nic mają sobie intrygujące fabuły, oszałamiające zwroty akcji i kombinowane dialogi, dlatego stworzył coś na wzór luźno powiązanych ze sobą klisz filmowych, które w całość splatają wyłącznie niezmienni bohaterowie. Czasami jedna akcja nie ma nic wspólnego z drugą, a i tak cała sala wrze w amoku, zachwycona ekranową rozpierduchą i efektami specjalnymi. Kiedy już rozeznałem się, co i w jaki sposób chce sprzedać nam twórca, w pełni oddałem się rozrywce i ogólnie z seansu wyszedłem zadowolony. Tak na dobrą sprawę szkoda tylko aż tak bardzo zmarnowanego potencjału technologii 3D, bo gdyby ona była na wyższym poziomie to i ocena byłaby wyższa. A tak „Resident Evil: Afterlife” dostanie ode mnie tylko 6 z 10 gwiazdek…
Ocena: 6/10
Tytuł oryginalny: Resident Evil: Afterlife (2010)
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Zdjęcia: Glen MacPherson
Muzyka: tomandandy
Produkcja: Niemcy, USA, Wielka Brytania
Gatunek: Horror, Akcja
Data premiery: 10 września 2010 (Polska), 2 września 2010 (Świat)
Data premiery (świat): 2.09.2010
Data premiery (Polska): 10.09.2010
Czas trwania: 97 minut
Obsada: Kacey Barnfield, Sienna Guillory, Wentworth Miller, Boris Kodjoe, Spencer Locke, Sergio Peris-Mencheta, Shawn Roberts, Kim Coates, Ali Larter, Milla Jovovich