Sierociniec / El Orfanato (2007)

„Sierociniec” jest horrorem o nawiedzonym domu. Niespecjalnie zaskakujące, prawda? Trailer, plakat, każdy fotos… wszystko wyraźnie ogłasza: TU SIĘ STRASZY! Czujcie się ostrzeżeni… Bo w tym wypadku ograne reklamowe chwyty nie są pustą obietnicą. Nie ukrywam, chciałabym każdego czytającego ten tekst skłonić do wizyty w „Sierocińcu”, ale od razu jedno zastrzeżenie – jeśli szukacie po prostu dobrej rozrywki na sobotni wieczór, to nie ten adres. Tak, ten film jest mocny. Tak, straszy. Ale popcornu lepiej nie zamawiać, bo uwięźnie w gardle. Zadbajcie lepiej, aby mieć kogo potrzymać za rękę, przyda się…
Do wielkiego, opuszczonego domu wprowadza się Laura z mężem i synkiem. Dom był niegdyś sierocińcem, a Laura, adoptowana z niego w dzieciństwie, wraca po latach by ożywić opustoszałe mury, zakładając rodzinny dom dziecka. Jednak jej działania przyniosą skutek, jakiego nie oczekiwała – stara posiadłość naprawdę ożyje, a spod zetlałych tapet wyjrzy obudzona przeszłość. Laurę i jej męża będą z początku tylko bawić dziecinne opowieści ich synka, Simona, o jego nowych, niewidzialnych kolegach. Ale przypomną sobie o jego słowach, gdy pewnego dnia Simon zniknie… A dalej już możecie spodziewać się pełnego arsenału środków właściwych gatunkowi – stare ściany i sufity będą trzeszczeć, drzwi będą zatrzaskiwać się znienacka, a w pustych pokojach ciemność będzie szeptać, bełkotać i krzyczeć. Nic szczególnie zaskakującego dla szanującego się fana mrocznego kina, czyż nie? Ale co w przeciętnym horrorze jest już odpowiedzią, w „Sierocińcu” jest dopiero punktem wyjścia. Tak, rzeczywiście nietrudno zgadnąć, że te mury przechowują pamięć czegoś, co kiedyś starannie ukryto. Pamięć tragedii i śmierci kogoś, kto nie chce odejść… I nietrudno zgadnąć, że tajemnica tamtej śmierci zostanie ujawniona. Gdzieś tak mniej więcej tuż po połowie filmu. Zaskoczeni? A nie zapomnieliście o małym Simonie? Jego matka nie zapomni. Laura będzie uparcie szukać swojego syna. Tak, i teraz dobrze się domyślacie, jej wysiłki w końcu przyniosą odpowiedź. Ostatnią jakiej mogłaby spodziewać się Laura… i jakiej raczej nie domyślą się widzowie wychowani na schematach hollywoodzkiego kina grozy.
Jakość „Sierocińca” zbudowano głównie na mocnym scenariuszu, dodatkowo wzmocnionym sprawną reżyserska realizacją. A trzeba podkreślić, że jest ona pełnometrażowym debiutem Juana Antonio Bayony, który dotąd kręcił głównie muzyczne wideoklipy. Jednak na tym nie kończą się zalety tego filmu. Zdjęcia, choć na pierwszy rzut oka niepozorne, wciągają jednak w klimat tej opowieści, a w kilku scenach doskonale budują napięcie umiejętnym wykorzystaniem perspektywy i ruchu kamery. Zwraca uwagę także muzyka – jedna z tych ścieżek, które sprawdzają się także bez obrazu. I jeszcze jeden mocny punkt tego obrazu – aktorstwo. Prawdziwym odkryciem jest świetna Belén Rueda, poza granicami Hiszpanii znana wcześniej tylko z Amenábarowego „W stronę morza”. To aktorka o urodzie może niekoniecznie okładkowej, ale za to wyrazistej, i o równie wyrazistym stylu gry. Jej Laura, łącząc wrażliwość z siłą i niewyczerpaną determinacją, jest bardzo wiarygodna w swojej walce o powrót syna. A trzeba dodać, że ciężar całej opowieści koncentruje się właśnie na niej, zatem przed aktorką postawiono zadanie, na którym poległa niejedna gwiazda pierwszej jasności. Ale Rueda wywiązała się z niego doskonale, co potwierdza jej nominacja za rolę Laury do Saturna 2008. Czy wobec powyższego, ten film ma jakieś wady? Cóż, malkontent-perfekcjonista mógłby znaleźć tam jedno czy dwa zbędne ujęcia, czy nawet sceny, ale to drobiazgi nie szkodzące wcale całości obrazu. Natomiast zblazowany bywalec kin, który już zbyt wiele filmów widział, powie że próbuje mu się sprzedać horror zlepiony z zużytych klisz. I tu popełni błąd – bo w tym filmie zużyte klisze nabierają świeżości i nowego, szczególnie emocjonalnego wymiaru. I dlatego warto poświęcić dwie godziny – choćby dla ujrzenia, jak wiele jeszcze w kinie można przekazać nowego, dysponując już znanym. Bo przynajmniej jedno będzie tu jednak nowe – rozwiązanie zagadki. I pytania, które budzi.
„Sierociniec” jest filmem, który ma pecha i szczęście zarazem. Ma pecha być filmem hiszpańskim – choć zbiera wszystkie możliwe nagrody w swoim kraju (jak choćby siedem statuetek Goi i drugie tyle nominacji), to nie stanął do głównego wyścigu po Oscary, choć łatwo mógłby pokonać wszelkich rywali jakich wystawiłoby Hollywood, przynajmniej w obrębie gatunku. Ale ma też szczęście… być filmem hiszpańskim – nieskrępowanym sprawdzonymi, bezpiecznymi i przewidywalnymi nawykami Fabryki Snów. Na przykład tym dotyczącym rozwiązań i zakończeń. Jeśli przyzwyczailiście się do horrorów, w których wystarczy obstawiać kto zginie i w jakiej kolejności, a jedynym nowatorstwem jest sposób usuwania postaci z ich filmowego padołu, to tym razem czeka was zaskoczenie. Choćby dlatego, że będziecie sami musieli zdecydować czy „Sierociniec” kończy się happy endem. Bowiem w opakowaniu rasowego dreszczowca dostaniecie solidny dramat, co daje wyjątkową wartość temu filmowi, chwytającemu na równi za gardło i serce. Nawet jeśli nie polubicie „Sierocińca”, jedno jest pewne – zostanie on z wami na długo po obejrzeniu. I to właśnie czyni go jednym z tych szczególnych filmów, które nie potrzebują nagród – to one nadają wartość nagrodom.
Tytuł oryginalny: El Orfanato
Reżyseria: Juan Antonio Bayona
Scenariusz: Sergio G. Sánchez
Zdjęcia: Óscar Faura
Muzyka: Fernando Velázquez
Produkcja: Hiszpania/Meksyk
Gatunek: horror, dramat
Data premiery (świat): 20 maja 2007
Data premiery (Polska): 27 marca 2008
Czas trwania: 105 minut
Obsada: Belén Rueda, Fernando Cayo, Roger Princep, Mabel Rivera, Montserrat Carulla, Geraldine Chaplin