Sweeney Todd / Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street (2007)

Przez gęstą mgłę przedziera się ostry dziób statku. Na jego pokładzie dwóch mężczyzn spogląda na cel swojej podróży – rozciągającą się w dali panoramę Londynu. Obu przywiodły tutaj marzenia, jednak na tym kończą się ich podobieństwa. Młodszego z nich fascynuje potężne miasto, źródło tylu nowych perspektyw, rozświetlone ognikami świateł. Starszy jednak zdaje się dostrzegać tylko mrok między światłami. Dla niego Londyn jest gniazdem wszystkiego co najgorsze, ściekiem świata. Opowie młodszemu historię mieszkającego tu kiedyś fryzjera, Benjamina Barkera, winnego szczęśliwego życia z córką i żoną tak śliczną, że przyciągnęła uwagę sędziego Turpina, konesera niewinnej urody. Szybki wyrok rozdzielił rodzinę, usuwając Barkera z miasta. Ale to stare dzieje, jak utnie swoją opowieść człowiek nazywany przez młodszego słuchacza Toddem. Przygodni towarzysze podróży rozstaną się na nabrzeżu. W stronę domu na Fleet Street podąży już nie Benjamin Barker, ale Sweeney Todd. Znajdzie swój stary zakład fryzjerski, opuszczony jak go zostawił przed piętnastu laty, nad piekarnią. Jej właścicielka, Mrs. Lovett, opowie mu o żonie, która się otruła i córce żyjącej w domu sędziego. Ona też zwróci mu ukryte kiedyś brzytwy. I to będzie początek dojrzewającej przez lata zemsty, jaką Sweeney Todd wywrze na Londynie. Trup będzie kładł się gęsto, a przedsiębiorcza Mrs. Lovett zajmie się pozbyciem zwłok. A raczej mięsa. Wszak nic nie powinno się zmarnować…
„Sweeney Todd” jest opowieścią o wiktoriańskim Londynie i płynącej jego rynsztokami krwi. O życiu kłębiącym się na ulicach, o czystych nadziejach i chorych namiętnościach. O krwi, o naiwnych marzeniach zabitych przez gorycz, a jednak odradzających się uparcie. O krwi, o młodości tłamszonej przez starość, a jednak się nie poddającej… Wspomniałam już o krwi? Tim Burton jest specjalistą od makabresek, ale ten film to apogeum mroku w jego dotychczasowej twórczości. A tym razem do makabry dodał krwiste gore. Dosłownie. Jucha chlapie do czwartego rzędu, siądźcie w piątym… A może przeciwnie, podejdziecie jak najbliżej? Może przyciągną was te potoki i fontanny krwi, tryskającej z podrzynanych gardeł, ściekającej po lśniących ostrzach, zalewającej ręce mordercy, spływającej na podłogi, spadającej z deszczem… Budzącej grozę, obrzydzenie… i hipnotyzującej. Dziwiło was, że kolejny film speca od klimatycznych bajeczek opatrzono kategorią zastrzeżoną dla teksaskich masakr i realistycznych gwałtów? Tym razem bajeczka jest przesycona realistyczną masakrą. A Burton nie odwraca dyskretnie kamery, nie zostawia niczego w domyśle. Pokazuje wszystko i każe patrzeć, aż widz, pod szokiem i odrazą, odkryje u siebie uczucie niepokojąco kojarzące się z wampirem na głodzie…
To krew właśnie jest w tym obrazie najsilniejszą plamą koloru. Raz całkiem realna, omalże czuć jej ciepło i woń; kiedy indziej gęsta i błyszcząca jak lakier, jakby pyszniła się swoja kiczowatą teatralnością. Przybiera tyle odcieni i postaci, aż w końcu wydaje się być uwidocznionym życiem uciekającym z zabijanych. A gdy potem cieknie kanałami, trudno nie pomyśleć o mieście podlewanym tą krwią i jego mieszkańcach karmionych trupami. Miasto-moloch zżera samo siebie, a Burton ukazuje je oczami Sweeneya. Cały film jest zanurzony w gęstym mroku, szarym od kurzu i granatowym od nocnych cieni. Trudno zresztą, mimo upływającego w fabule czasu, dostrzec różnicę między dniem a nocą. Jedyną zmianą jest natężenie ciemności – od mglistych, ponurych ulic, po mroczną grozę piwnic, jakby słońce w tej opowieści było tylko zmyśloną bajką. Albo raczej wspomnieniem – kilka razy mrok zostaje przecięty słonecznym blaskiem, jaskrawością kwiatów, migotliwym lazurem spokojnego morza… Ale te wizje przywołuje tylko pamięć i fantazja bohaterów, a potem reżyser bezlitośnie ściąga ich z powrotem w swoją czarnoszarą rzeczywistość. Burton znów pokazał, że jest wyjątkowym artystą barwy, malującym kamerą klimat i nastrój.
Obok makabry i malarskiej orgii pastelowych odcieni jest i trzeci Burtonowy znak firmowy – kicz. Ostentacyjny, bezczelny i nachalny. A zarazem mający więcej autentycznego życia i soczystego artyzmu, niż wystudiowane, programowo „prawdziwe”, nadęte powagą i… suche dzieła. „Sweeney Todd” to prosta i naiwna historyjka, jedna z pierwszych legend miejskich, pierwszych „opowieści prawdziwych”. To właśnie w wiktoriańskich czasach i miastach wybuchła popularność „straszliwych” i „wzruszających” historii – sprzedawanych pod postacią szmatławych druków za kilka pensów, wystawianych na deskach podrzędnych teatrów. Nikt tego wtedy nie nazywał sztuką – to były początki kultury popularnej i rodzącego się życia wielkich metropolii, zwane pogardliwie, acz szczerze „literaturą dla kucharek”, a dziś niewiele mniej pogardliwie, acz naukowo „jarmarczną”. A ponad stulecie później, reżyser o specyficznej wrażliwości i wyjątkowym talencie przywołał echo tamtych czasów – nie przez realistyczne odtworzenie starego świata, ale poprzez ukazanie jego mentalności. Burtonowski Londyn widzimy tak, jak postrzegali go ówcześni twórcy łzawych melodramatów i „mrożących krew w żyłach” opowieści, tłukący za grosze teksty do brukowców. Ten teatrzyk grozy naszych pradziadków, nas dziś już tylko dziwi i rozbawia, jak leżący w muzeum stuletni słoik „Patentowanej Pomady do Wąsów”. Ten film też tylko by bawił, gdyby nie to, czego tamtym piśmidłom i przedstawieniom zabrakło – wirtuozerskie wykonanie ręką niezwykłego artysty. Twór Burtona bowiem, ze wszech miar godzien jest miana dzieła sztuki.
Jednak siła wizji Burtona, żeby nie wiedzieć jakim talentem podparta, sama filmu nie zrobi. Potrzebna jest ekipa. A do kompletowania tejże, Burton ma na ogół rzadkie wśród filmowców szczęście. Tak było i w tym wypadku. Za kamerą Dariusz Wolski, o którym Gore Verbinski mówi, że „on przy jednej świeczce zrobi dobre zdjęcia”. Niezastąpiona umiejętność, jeśli wziąć pod uwagę, czego Burton wymagał od niego w tym wypadku… Scenografów słusznie już nagrodziła Akademia. Londyn, który wyszedł spod ich rąk, jest klaustrofobicznie ciasny, groteskowo przerysowany… a jednak dziwnie realny, namacalnie prawdziwy. I wreszcie aktorzy. Chyba głównym punktem promocji tego filmu było podkreślanie do znudzenia przyjaźni między Timem Burtonem i Johnnym Deppem. Niewątpliwie jest to ich wspólne autorskie dzieło, jak każde z pięciu poprzednich. Niezależnie jednak od reżysera, po Deppie zawsze można oczekiwać najwyższej klasy. Także i tutaj stworzył charakterystyczną dla siebie kreację o silnym wyrazie, przepełnioną skrytą energią. Jest i Deppowy znak firmowy, a pod ręką Burtona wręcz obowiązkowy – leciutki rys komizmu, bardzo jednak tym razem wyważony, błyskający ledwo parę razy. Istniało w tym wypadku ryzyko przeholowania, jednak Depp nie przekroczył granicy – nadaje postaci wielowymiarowość, ale nie błazeństwo. Akademia nagrodziła go Oscarową nominacją, ale też trzeba podkreślić, że większość aktorów wykazała się tutaj talentem. Helena Bonham Carter i Alan Rickman grają oszczędnie, ale przekonująco. Zachwycająco rozrzutnie, ale równie przekonująco gra Timothy Spall. Warto też zauważyć dość ciekawą rolę młodego Jamie Campbella Bowera.
Osobną, a wyjątkowo znaczącą kwestią jest tutaj muzyka. Film jest przecież musicalem i to bardziej nawet śpiewanym niż mówionym. Jest w dodatku ekranizacją musicalu scenicznego, zatem oprawę muzyczną przejął od starszego pierwowzoru razem z imionami postaci i zarysem fabuły. Trzeba przyznać, że muzyka spełnia wymagania, jakie zwykle stawia się jej w przypadku filmu muzycznego – zostaje w pamięci, szczególnie że poszczególne wątki wielokrotnie wracają. Spełnia też wymagania stawiane każdej muzyce filmowej – buduje nastrój, podkreśla akcję (znów zasługa reżysera, tym razem udowadniającego, że nie tylko potrafi „malować”, ale i „komponuje” film). I wreszcie głosy aktorów, ze szczególnym uwzględnieniem głównego, która to sprawa jest chyba najczęściej wałkowaną we wszystkich wzmiankach o tym filmie, począwszy od ogłoszenia jego planów. Można wręcz odnieść wrażenie, ze krytycy zbiorowo zawiesili swoje opinie na jednym jedynym gwoździu programu, jakim jest głos Johnny’ego Deppa, w świetle faktu, że grając główną rolę w musicalu, ma on pecha być „virgin singer” (wedle określenia Empire). Furda tam jakość scenariusza, reżyserii, zdjęć, aktorstwa… Depp umie śpiewać czy nie?! Zastanawiająca jest przy tym rozbieżność ocen – krytycy albo rozpływają się w zachwytach nad niespodziewaną siłą jego głosu (Guardian), albo lekceważąco cedzą coś o „miernych talentach wokalnych” (to już określenie naszego Filmu, rozciągnięte też na pozostałych aktorów). Sądzę raczej, że w rzeczywistości prawda leży pośrodku. Czy ktokolwiek serio po nim oczekiwał, że w pół roku osiągnie rejestry Freddiego M.? I co ważniejsze, czy faktycznie byłoby to niezbędne dla tego filmu? Zdaniem mojego, niefachowego ale i, u licha, niegłuchego ucha – owszem, nauczył się śpiewać. Biorąc pod uwagę ile miał na to czasu, efekt jest zaskakująco dobry. Wystarczająco dobry, by nie zakłócić jakości całego obrazu. Uważam jednak, że należy coś podkreślić – nawet diamentowy głos, wyszlifowany w brylant, jeszcze nie oznacza dobrze zagranej roli. Czy nigdy nie zachwyciła was nastrojowa piosenka w wykonaniu aktora o nienadzwyczajnym głosie? I czy nie słyszeliście jak tą samą piosenkę zamordował śpiewak popisujący się szkolonym latami głosem, ale nieumiejący przekazać emocji?
A „Sweeney Todd” jest filmem, w którym warstwa emocjonalna ma szczególne znaczenie. I właśnie połączenie wizjonerskiej wyobraźni reżysera z wyrazistą grą aktorów zmieniło prostą, staroświecką bajeczkę w złożoną, dojrzałą opowieść, mieniącą się barwami. Bo choć „Sweeney Todd” jest czarny jak dno Piekła, to jednak zdumiewa wielością odcieni czerni. Tłem tej historii jest brudna, pospolita czerń miasta, sportretowanego celnie i bezlitośnie, przez zręcznie wplatane obrazki i wzmianki – sąd, przytułek dla sierot, zakład obłąkanych, handlarz-szarlatan… Rozwija się szeroki wachlarz plugawości Londynu, jakby w ilustracji słów głównego bohatera. Na tym tle jeszcze głębszą czernią odcinają się wcielenia jadowitego zła, figury zarazem przerażające i żałosne – pokraczny urzędnik sądowy Bamford i jego pryncypał, stary lubieżnik, sędzia Turpin. Ale to jeszcze nie koniec tej szatańskiej galerii, bo główne postacie przedstawienia bynajmniej nie błyszczą anielską bielą. Mrs. Lovett okazuje się kryć wiele głębi i… sprzeczności. Stać ją jednocześnie na czułość i bezwzględność, naiwną fantazję i twardy pragmatyzm. Mrs. Lovett potrafi marzyć i kochać, ale marzenia nie przyniosą jej szczęścia, a na wszystkich, których pokochała, jej miłość sprowadzi tylko strach i ból. I wreszcie Sweeney Todd – splot tysiąca odcieni składających się na jedną, czarno-krwawą obsesję. To człowiek, któremu doświadczone kiedyś zło i poczucie krzywdy wypaliło duszę. Potrafi kochać już tylko wspomnienia, a jedyną rzeczą wartą w jego oczach marzeń jest zemsta. Ani reżyser, ani aktor nie wybielają swojego bohatera. Gdy Sweeney porzuca nadzieje na powrót rodziny, rozciąga swój odwet na cały Londyn. Z metodyczną determinacją topi miasto we krwi, aż w końcu sam zaczyna w niej tonąć, zaślepiony nienawiścią i rozpaczą. Zostanie mu dany jeszcze tylko ostatni przebłysk zrozumienia, gdy pojmie, że zemsta dokonana w imię miłości, w istocie zabiła miłość w nim i otwarła mu piekło, które sam zbudował. Przypomni sobie wtedy, że kiedyś kochał, ale będzie już za późno, by miłość przyniosła nadzieję. Tą reżyser zarezerwował dla jedynych czystych duchów tej opowieści. Córka Sweeneya, Johanna i zakochany w niej chłopak, którego poznajemy na statku, być może znajdą swoje szczęście. Dla Sweeneya już nie ma powrotu do słonecznego świata Benjamina Barkera, ale może on zostać odbudowany siłami młodego pokolenia. Nie będzie jednak łatwego happy endu. Nadzieja zostanie tylko możliwością, a film zamkną jego główne składniki – krew i mrok.
Tim Burton od lat, konsekwentnie tworzy kolejne słodko-gorzkie baśnie. Każda z nich, to nakreślona dziką fantazją groteskowa karykatura i… celny moralitet. Łatwo rozsmakować się w jego świecie, bogatym znaczeniami i olśniewającym formą. „Sweeney Todd” jest jedną z mocniejszych kart w jego talii. Dla zarażonych burtonozą to film obowiązkowy, a przekonywać ich nie trzeba, bo słodki to obowiązek. Dla tych, których ta choroba dotąd ominęła, to film niebezpieczny… Może zarazić uwielbieniem dla jednego z najbardziej niezwykłych reżyserów w historii kina.
Tytuł oryginalny: Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: John Logan
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Stephen Sondheim
Produkcja: USA
Gatunek: musical, thriller
Data premiery (świat): 21 grudnia 2007
Data premiery (Polska): 22 lutego 2008
Czas trwania: 116
Obsada: Johnny Depp, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Timothy Spall, Sacha Baron Cohen, Jamie Campbell Bower, Jayne Wisener, Laura Michelle Kelly, Ed Sanders