Święci z Bostonu / Boondock Saints, The (1999)

„Święci z Bostonu”… W 1999 roku wchodząc do kin film ten był niemal anonimowy. Gdyby nie nazwiska Willema Dafoe i Billy’ego Connolly, pewnie nie znalazłoby się wielu śmiałków żeby w ciemno sięgnąć po ten tytuł. Troy Duffy reżyser i scenarzysta owego dzieła? Przecież to absolutny debiutant. Sean Patrick Flanery oraz Norman Reedus? Postaci mniej anonimowe, lecz bez wcześniejszych, wielkich sukcesów. Fabuła? Dwóch samozwańczych bohaterów, samotnie wypowiada wojnę wszelakiej maści przestępcom. Czyż już wcześniej nie mieliliśmy setek identycznych tematów? Niestety tak… Co więc skłania mnie do tego żeby dalej brnąć w tę recenzję? Efekt końcowy, dzięki któremu „Święci z Bostonu” oficjalnie zyskali status kultowego kina sensacyjnego!
Bracia MacManus (Norman Reedus i Sean Patrick Flanery) to Irlandczycy, niczym niewyróżniający się z tłumu szarych obywateli Ameryki. Na co dzień pracują w rzeźni, a wieczory najczęściej spędzają w irlandzkim barze, gdzie w myśl zasady człowieka minimum oczekującego od życia, zalewają się do nieprzytomności. I to właśnie wpędza ich w poważne kłopoty. Pewnej nocy świętując Dzień św. Patryka, patrona Irlandii, wdają się w bójkę z rosyjskimi bandziorami. Mocno poobijani budzą się następnego dnia, a z hucznej nocy niewiele pamiętają. Amnezja nie trwała jednak zbyt długo, gdyż pokonani gangsterzy wrócili z odwetem i chcąc pokazać kto naprawdę rządzi w okolicy zamierzali zabić obu braci. Zamiar jednak nie przełożył się na czyn, ponieważ bracia MacManus to twarde typy i w kaszę dmuchać sobie nie dadzą. W heroicznej walce zabijają napastników i… sami zgłaszają się na policję. Oczywiście zarzutów nikt im nie postawił, bo przecież działali w obronie własnej i pewnie o całej sprawie szybko by zapomniano, gdyby nie poszedł przeciek do prasy. Media oczywiście kochają takie historie, stąd szybko wykreowały braci na superbohaterów. Początkowo cały ten szum medialny nie leżał obu panom, lecz z czasem sami zaczęli uwierzyć w to, że zostali wybrani przez Boga do walki ze złem tego świata. Tak więc bez zbędnych ceregieli uzbrajają się po zęby i wyruszają na samotną krucjatę przeciwko bostońskim przestępcom…
Dziesięć lat po premierze chyba nie ma osoby kochającej kino, która nie słyszałaby o „Świętych z Bostonu”. A przecież jest to historia jakich znamy tysiące. Wystarczy wspomnieć takie tytuły jak „Życzenie śmierci” (1974), „Punisher” (1989), „Liberator” (1992), czy te nowsze „Wyrok śmierci” (2007), „Prawo zemsty” (2009), a nawet wielki „come back” Mela Gibsona, „Furia”. Mało tego, niektóre sceny, prowadzenie akcji, zachowania głównych bohaterów, dialogi i montaż to żywcem skopiowana twórczość największych reżyserów kina sensacyjnego lat 80-tych i 90-tych. I ponownie można zadać sobie pytanie: „Czym aż tak bardzo za serce chwytają Święci?” Prostotą i niekonwencjonalnością! Ukłon w stronę obrazów sensacyjnych minionych lat jest tu tak głęboki, że czoło niemal styka się z podłożem. Sam twórca tego filmu jawnie powiedział, że przede wszystkim jego bostońscy święci będę starali się naśladować bohaterów z obrazów Quentina Tarantino, Takashi’ego Miike’a, czy Johna Woo. Jako rzekł tak też uczynił. Bracia MacManus to niemal kropla w krople Vincent Vega i Jules Winnfield z kultowego „Pulp Fiction” w reżyserii Quentina Tarantino. Conner i Murphy to pyskaci twardziele, którzy zabijają bez mrugnięcia okiem, lecz choć tak sami sobie wmawiają, wcale nie są profesjonalistami, a wpadki jakie im się przytrafiają porównywalne są z tymi spotykanymi w najbardziej absurdalnych komediach. I właśnie to świetne zbalansowanie kina akcji i komedii sprawia, że wszystko to co zobaczymy na ekranie łykamy bez mrugnięcia okiem. I co z tego, że podobnych rzeczy widzieliśmy setki, skoro pewnie wszystkie razem wzięte nie wzbudziły w nas tylu emocji co przygody braci MacManus. Nie sposób też nie dostrzec nawiązania do „Pulp Fiction” w modlitwie jaką Conner i Murphy odmawiają przed egzekucją bandziorów. Pomysł ten świetnie sprawdza się szczególnie wtedy, gdy konkretnie chcemy skatalogować naszych bohaterów. Mimo tego, że są to zimni mordercy, to jednak nie zapominają o wartościach, w duchu których zostali wychowani. I choć wartości te bardziej przypominają jakiś dziwny rytuał, niż konkretną szkołę życia, to jednak ostatecznie pozwalają nam rozgrzeszyć braci MacManus z czynów jakich się dopuszczają.
Dodatkowym atutem tego tytułu jest też znakomita ścieżka dźwiękowa, która jest równie wybuchowa jak ekranowe wydarzenia. Różnorodność utworów jakie możemy usłyszeć jest olbrzymia. Począwszy od bardzo spokojnych i niezwykle nastrojowych arii operowych, poprzez dynamiczne kawałki rockowe, aż po szaleńcze basy techno i break & breakbeatu. Oryginalny soundtrack jest natomiast bliźniaczo podobny do… oczywiście tego znanego z obrazu „Pulp Fiction”, czy „Kill Billa”, gdzie obok piosenek możemy znaleźć również krótkie fragmenty z najbardziej kultowymi dialogami z filmu. Będąc już przy dialogach warto podkreślić ich całkowity minimalizm i przesadną wulgarność. Bohaterowie pozwalają sobie na całkowity luz. Nie usłyszymy w ich wykonaniu wzniosłych przemówień, czy rozważań nad sensem życia i świata. To zwykli kolesie, z niewyparzonymi gębami, więc próba „obdarowania” ich jakimiś filozoficznymi gatkami byłaby absolutnie zgubna. Dlatego choć nierzadko ucierpi nam słuch (6 wulgaryzmów w zdaniu składającym się z 10 wyrazów) to jednak mordki się nam cieszą, że Conner i Murphy MacManus to nieźle wyluzowane „madafa*kery”.
Mimo wszystko największym plusem tego tytułu wydaje się być doskonałe aktorstwo, które jak wiadomo zawsze jest wyznacznikiem naszego zaangażowania w ekranowe wydarzenia. Oczywiście w kontekście tego obrazu większość widzów swoje oczy zwrócone ma na odtwórców ról braci MacManus, czyli Normana Reedusa (Murphy) i Seana Patricka Flanery (Conner). I faktycznie ci dwaj sympatyczni panowie jak najbardziej spełnili pokładane w nich nadzieje, lecz tak naprawdę obaj zostali przyćmieni przez jednego geniusza wielkiego ekranu, Willema Dafoe. Wcielający się tu w rolę ekscentrycznego detektywa o zapędach homoseksualnych i transwestyckich, Paula Smeckera, po prostu zmiata widza w przestrzeń kosmiczną. Śmiem nawet twierdzić, że jest to jedna z najlepszych jego kreacji w całym jakże bogatym dorobku artystycznym. Show (bo inaczej tego określić się nie da) jaki serwuje nam pod koniec tej historii pan Dafoe nie można ubrać w żadne racjonalne słowa. Dosłownie majstersztyk aktorski… Na koniec warto jeszcze wyróżnić dwie mniejsze role panów Billy’ego Connolly (bezwzględny morderca Il Duce) i Davida Della Rococo (szalony „prawie gangster”, który uzupełniał szeregi świętych, Rococo). Oni również zasługują na pochwałę, gdyż wnoszą do filmu dwa zupełne przeciwieństwa, które pod koniec znakomicie się uzupełniają…
O „Świętych z Bostonu” powiedziano już niemal wszystko, dlatego ja tylko skupiłem się na krótkiej analizie samego filmu, jego warsztacie i bohaterach. Nie wiem czy odkryłem przed wami coś nowego, ale mam nadzieje, że recenzja ta wam się podobała. Może nie tak jak mi podoba się ten obraz, ale przynajmniej na tyle, żeby zachęcić was do zapoznania się z losami braci MacManus (oczywiście o ile jeszcze tego nie zrobiliście). W tej szaleńczej wizji reżysera, który postanowił zabawić się klasyką kina sensacyjnego znalazła się metoda, aby rozsławić swój film na całym świecie. „Święci z Bostonu” to przede wszystkim znakomita rozrywka, która absolutnie nie zobowiązuje widza do niczego więcej jak tylko pełnego relaksu. Znakomite prowadzenie akcji, świetne zdjęcia, montaż i muzyka. Rewelacyjne kreacje aktorskie, wiele szalonych zwrotów akcji i kultowe dialogi sprawią, że o tym obrazie tak jak ja pamiętać będziecie do końca życia – i stanie się tak nawet, jak sami świętymi nie jesteście…
Ocena: 9/10
Święci z Bostonu – Boondock Saints, The (1999)
Produkcja: USA, Kanada
Gatunek: Akcja
Data premiery: 2001-08-10 (Polska), 1999-08-04 (Świat)
Reżyseria: Troy Duffy
Scenariusz: Troy Duffy
Zdjęcia: Adam Kane
Muzyka: Jeff Danna
Od lat: 15
Czas trwania: 110
Obsada:
Willem Dafoe – Paul Smecker
Sean Patrick Flanery – Conner MacManus
Norman Reedus – Murphy MacManus
David Della Rocco – Rocco
Billy Connolly – Il Duce
David Ferry – Detektyw Dolly
Ron Jeremy – Vincenzo Lipazzi