Twarz (2018)

Szumowska jest jedną z tych reżyserek, którą ceni się w polskim kinie na równi ze Smarzowskim, która pokazuje polskość dosadnie i bez upiększeń. Co się zatem stało, że jej najnowszy film „Twarz” jest dziełem, które budzi skrajne emocje? Co było jej założeniem, gdy tworzyła ów obraz? Przyznam się szczerze, seans pozostawił mnie rozdartą. Z jednej strony, dobre kino, z drugiej, ocierające się o uproszczenia i banalizację rzeczywistości. Jak to się dzieje, że doświadczamy tych wszystkich wewnętrznych rozterek podczas półtoragodzinnego seansu? Odpowiedzi na to pytanie postaram się udzielić poniżej.
Trzeba zacząć od tego, że film ma bardzo dobrą i wciągającą historię, która nie pozostawia nas obojętnym. Losy młodego mieszkańca wsi, Jacka, w rolę którego wcielił się genialny pod każdym względem Mateusz Kościukiewicz od samego początku śledzimy ze szczerym zaciekawieniem. Umiejętności aktorskie i sposób budowania postaci sprawiają, że główny bohater budzi naszą sympatię. Jest odmieńcem, outsiderem, nie przystaje do lokalnej społeczności. Nosi długie włosy, słucha metalu i jeździ czerwonym maluchem. Za wszelką cenę chce się wyrwać ze świata, w którym, przyszło mu żyć. Marzy o wyjeździe do Londynu, w czym wspiera go jego siostra, której zobowiązania rodzinne na taki ruch nigdy nie pozwolą. Póki co Jacek żyje z dnia na dzień, pracując przy budowie ogromnego pomnika Chrystusa, który ma przyćmić nawet tego z Rio de Janeiro. Pewnego dnia ulega ciężkiemu wypadkowi, spada z ogromnej wysokości i cudem uchodzi z życiem. Budzi się w szpitalu, gdzie dowiaduje się, że został poddany operacji przeszczepu twarzy – pierwszej takiej w Polsce, co oczywiście należy medialnie rozdmuchać. Nowy Jacek z nową twarzą wychodzi ze szpitala w blasku fleszy niczym celebryta. Wraca na swoją rodzinną wieś, gdzie musi się zmierzyć ze spojrzeniami mieszkańców. Co najważniejsze, wraca jako ktoś obcy.
Bardzo żałuję, że mało w filmie koncentracji na przeżyciach bohatera, na jego wewnętrznych zmaganiach, na jego walce. Historia jest tu jakby jedynie pretekstem do pokazania małomiasteczkowych postaw, uprzedzeń rasowych, nietolerancji, katolickiej bogobojności graniczącej z głupotą i bezmyślnością. Szumowska kumuluje w filmie wszystkie nasze wstrętne przywary i chce się z nimi rozprawić za jednym zamachem, co w efekcie daje obraz wielce karykaturalny. Wyłania się zza tego osobista frustracja autorki, jej zmęczenie obecną sytuacją w kraju i wrogi stosunek do źle pojmowanej w chwili obecnej polskości i idiotycznego patriotyzmu, który równa się nacjonalizmowi. Szumowska trochę się jednak, moim zdaniem, rozpędza, bo tworzy przez to obraz tak przesycony przejawami polskiej nienawiści, zacofania i ciemnoty umysłowej, że niestety film traci przez to na wiarygodności. Zgadzam się, że obecne czasy obfitują w sytuacje absurdalne, przez które kobiety muszą wychodzić na ulice, przez które obywateli innych państw obrzuca się wyzwiskami i nawołuje do powrotu tam, gdzie ich miejsce. Sytuacje, które wydają się tak groteskowe, iż sam Gombrowicz nie powstydziłby się ich zamieścić w swych utworach. Z drugiej jednak strony, to jak policzek dla wszystkich tych, którzy nie reprezentują grupy opatrzonej etykietą zaściankowości, tępoty czy ignorancji, a tylko taka grupa będzie zainteresowana pójściem do kina na tego typu film. Oczywiście jest to policzek czysto metaforyczny, reżyserce zapewne nie chodzi o to, by widza obrażać, niemniej jednak skłonność do upraszczania rzeczywistości można uznać na intelektualną obelgę wobec kogoś, kto ten świat postrzega w nieco bardziej złożony sposób.
Rozumiem pobudki towarzyszące powstaniu takiego, a nie innego filmu. Rozumiem cel nagromadzenia najgorszych przykładów prowincjonalizmu i prymitywizmu, zarówno w myśleniu jak i zachowaniu. Rozumiem głęboką złość i agresję autorki na tego typu stan rzeczy, który niejednokrotnie każe nam się chwycić za głowę z niedowierzaniem, iż pewne rzeczy dzieją się naprawdę. Wszystko to rozumiem, ale moim zdaniem, Szumowska pada ofiarą swojej własnej złości, tworzy coś w rodzaju artystycznego manifestu. Ten film to jakby jej wyjście na ulice z transparentem. Problem jedynie w tym, że hasło na jej transparencie stanowi zlepek różnych elementów połączonych bez ładu i składu w jedną całość, przez co ciężko jest się z nim identyfikować. Jestem wielką zwolenniczką zachowania równowagi we wszelkich aspektach, czy to życiowych, czy twórczych i dla mnie, ta równowaga została tutaj zachwiana. Dysproporcja w prezentacji rzeczywistości, brak albo znikome przejawy „normalności” odzierają ten film z autentyczności, a nadają wręcz ton osądzający. Osądzani sami zaczynają osądzać, taki jest niestety wydźwięk filmu. Błędne koło nienawiści i uprzedzeń, w które reżyserka sama wpada.
Nie mogę nie polecić tego filmu, bo już same kontrowersje, jakie wzbudza i moje ambiwalentne odczucia co do jego treści sygnalizują, że czas przeznaczony na seans nie będzie czasem straconym. W mojej opinii jest to obraz godny uwagi, bo już dawno żaden film nie pozostawił mnie w takim wewnętrznym poczuciu konfliktu i sprzecznych emocji.