Pierwszy człowiek (2018)

Poprzednie filmy Damiena Chazelle’a postawiły przed Pierwszym człowiekiem naprawdę wysoką poprzeczkę. I mimo gwiazdorskiej obsady i połączenia sił po raz kolejny z Justinem Hurwitzem, finalny efekt trochę zawodzi oczekiwania. Może Chazelle’owi najlepiej wychodzą po prostu filmy o muzyce?
Pierwszy człowiek opowiada historię programów Gemini i Apollo z perspektywy Neila Armstronga. I choć transmisja lądowania na Księżycu, czy słynne słowa Mały krok dla człowieka, wielki dla ludzkości są powszechnie znane, twórcy postanowili pokazać nam inną stronę tej opowieści. Nie jest to jednak przepełniona patosem amerykańska historia o zwycięstwie i chwale, ale bardziej skupienie się na kameralnym dramacie człowieka. Podobno na rodzica, który stracił dziecko, nie ma żadnego szczególnego określenia, dlatego że towarzyszy temu ból zbyt rozdzierający, by nadać jakąkolwiek nazwę. To właśnie spotkało Neila Armstronga, który z powodu choroby stracił kilkuletnią córkę, Karen. Jej śmierć nie jest pokazana jako źródło siły ani powód depresji, ale raczej jako coś, co towarzyszy bohaterowi w każdej chwili – jako coś, z czym musi on nauczyć się żyć i coś, co go nie opuszcza mimo upływu lat. Patrząc na to w tym kontekście, ostatnie sceny można uznać za symboliczne pożegnanie się z córką, jako rodzaj świeżego początku, jakim dla jego żony był udział Neila w programie Gemini i przeprowadzka do Florydy.
Oprócz prywatnego dramatu Neila obserwujemy również stopniowy rozpad rodziny Armstrongów, co ostatecznie doprowadziło do ich rozwodu w 1994 roku, 25 lat po tym, jak Neil postawił stopę na srebrnym globie. Początki problemów widać już jednak w Pierwszym człowieku – Neil, mimo tego, że był niezwykle szanowany przez kolegów i społeczeństwo, stopniowo oddalał się od rodziny. Koncentruje się na karierze i nauce, która zdawała się dla niego pewną odskocznią po śmierci córki, nie zważając na to, jaki ma to wpływ na żonę i synów. Ten wątek, choć drugoplanowy jest dość mocno zarysowany, mimo swojej pozornej subtelności.
Chociaż Pierwszy człowiek skupia się na warstwie dramatycznej i przez to w znaczący sposób odstaje od większości pozostałych produkcji opowiadających o kosmosie, warstwa efektów specjalnych wypada bardzo solidnie, choć nie aż tak efektownie, jak mogliśmy to obserwować choćby w Interstellar (Christopher Nolan, 2018) czy Grawitacji (Alfonso Cuarón, 2013). Zamiast rozgwieżdżonego nieba, możemy oglądać bezdenną i głuchą pustkę kosmosu, zdając sobie sprawę, jak nieznaczącym bytem jesteśmy wobec ogromu wszechświata.
Justin Hurwitz jak zwykle funduje niesamowity soundtrack, który jest wprost przepiękny i idealnie pasuje do każdej ze scen. Szczególnie zapada w pamięć utwór The Landing towarzyszący odłączeniu modułu księżycowego aż do momentu bezpiecznego lądowania na powierzchni Księżyca. A skoro już przy muzyce jesteśmy, to warto też dodać, że skupienie twórców na detalach było na tyle duże, że dźwięk startującej rakiety nie został syntetycznie wyprodukowany w studio, ale został nagrany podczas wystrzelenia Falcon Heavy na początku tego roku.
Doskonałej ścieżce dźwiękowej towarzyszą wspaniałe zdjęcia, świetnie wykorzystujące niuanse fabuły dla budowania dramatyzmu (jak ciasne ujęcia z wnętrza statków kosmicznych, rozedrgana kamera, zbliżenia na detale). W połączeniu z przyjęciem na festiwalu w Wenecji może sugerować, że w kategoriach technicznych przyszłorocznych Oscarów Pierwszy Człowiek może być naprawdę mocnym zawodnikiem.
Castingowo film jest bardzo rzetelny i solidny, ale nie ma tu wielkich zaskoczeń. Ryan Gosling wielokrotnie udowadniał, że ma w sobie wielki potencjał dramatyczny, podobnie jak partnerująca mu Claire Foy. Pierwszy człowiek nie postawił jednak przed nimi nowych wyzwań, nie popchnął ich do granic, jedynie pozwolił wykorzystać talent i umiejętności, które dane było nam poznać w innych produkcjach z ich udziałem.
Głównym problemem filmu jest jego długość – blisko dwie i pół godziny, skupione na prywatnym dramacie oraz lotach w kosmos, które wcale nie są emocjonującą przygodą, ale latami żmudnych przygotowań, testów i wyrzeczeń, ale również stopniowo narastającego oburzenia Amerykanów na trwonienie publicznych pieniędzy. To także walka z prasą, która nieustannie towarzyszyła astronautom i ich rodzinom, kreując ich na bohaterów narodowych, przez co musieli pilnować się na każdym kroku. W efekcie całości brakuje trochę lepszego tempa lub trochę większego dramatyzmu. Bo dzieło Chazelle’go mogłoby się świetnie (a może nawet lepiej?) sprawdzić jako metraż o pół godziny krótszy. Odrobinę zawodzi też zakończenie, szczególnie po rewelacyjnym epilogu La La Land (Damien Chazelle, 2016), które nie jest aż tak dużym emocjonalnym kopniakiem, jakiego można by się spodziewać. A szkoda.
Ponadto wszystko wybija się fakt, że Pierwszy człowiek to dzieło do bólu bezpieczne, niezwykle poprawne techniczne, bez jazdy po bandzie i eksploatowania nieznanych terenów. Pierwszego człowieka w gruncie rzeczy mógł nakręcić pewnie każdy reżyser-rzemieślnik w Hollywood. I choć nowe dzieło zdecydowanie nie jest filmem złym, życzę Damieniowi Chazelle’mu więcej filmów pokroju Whiplash i La La Land, niż Pierwszego człowieka.
Tytuł: Pierwszy człowiek (First Man)
Reżyseria: Damien Chazelle
Scenariusz: Josh Singer
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Linus Sandgren
Obsada: Ryan Gosling, Claire Foy, Pablo Schreiber, Jason Clarke, Corey Stoll
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2018
Data premiery: 19 października 2018
Czas projekcji: 2 godz. 21 min.
Dystrybutor: United International Pictures