Sztuczki (2007)

Polskie kino możemy, oczywiście dokonując sporej generalizacji, podzielić na dwie grupy: pierwsza z nich to dramat nad dramatami, a wszystko dramat, czyli szeroki przekrój sposobów na doprowadzenie widza na skraj załamania nerwowego i przekonanie definitywnie o wszechogarniającej beznadziei (vide Plac Zbawiciela, po którym nic, tylko iść się pociąć); druga to bardziej przyziemnie komedie. Tyleż kolorowe, co głupie (z tą różnicą, że chyba jeszcze nie doszliśmy do tego stadium „rozwojowego”, żeby tak swobodnie bawić się tematem seksu i, poza „Testosteronem”, kurczowo trzymamy się romantycznych komedyjek na zmianę z sama-nie-wiem-czym w rodzaju „Chłopaki nie płaczą”). The rest is silence. Przeglądając repertuary kin, a przyjmijmy, że nie mam tyle czasu i zaparcia, żeby biegać po wszystkich offowych ośrodkach kultury, więc uznajmy, że ograniczam się w tym momencie to mainstreamu, znaczy się multipleksów. Polskie filmy, o ile uda mi się je znaleźć, będą w 90% pasowały do którejś z tych dwóch grup. I ciężko się dziwić, że na polskie filmy się nie chodzi.
Szukając czegoś pomiędzy, co mi udowodni, że można zrobić film zabawny, a nie śmieszny i tym samym głupi, w pewnym sensie poważny, ale przez to niekoniecznie depresyjny, dałam się Zaczarować.
Na dzień dobry widzimy Wałbrzych, miasto, które, jak jeszcze niedawno Śląsk (patrz Pręgi i literacki ich pierwowzór) wyrastają na stolicę wszelkiej beznadziei i patologii. Ale to miasto widzimy inaczej. Nie szare, bezbarwne, zmęczone – a takie wrażenie odnosi się przejeżdżając li tylko przez nie, ale beztrosko rozleniwione słońcem. I tutaj właśnie widać pierwszy, bardzo duży plus tego filmu – przy bądź co bądź sporym nagromadzeniu postaci, które z powodzeniem mogłyby przejąć pałeczkę i wprowadzić nas w swój własny świat pełen przyziemnych kłopotów (myślę, że z powodzeniem można by szukać podobieństw między matką Stefka i Elki a Beatą z Placu Zbawiciela – dwie zmęczone życiem kobiety z dwoma życiowymi balastami i codzienną walką o byt), nie robi się tego. Jakimowski nie to chciał pokazać. Jego nie obchodzi świat dorosłych i wszystkie jego problemy, chociaż on cały czas jest obecny i nie daje się całkowicie wyeliminować. Kwestia jest tylko (aż) w środku ciężkości.
Wałbrzych. Co można robić w, tutaj powołam się na już cytowany dzisiaj wybryk Olafa Lubaszenki, „tym smutnym jak pizda mieście”? No właśnie okazuje się, że dużo. Można na przykład oswajać gołębie, leniwie wygrzewać się na słońcu albo, ha!, drobnymi sztuczkami wpłynąć na przeznaczenie. Pamiętacie Amelię? Amelia była dzieckiem schowanym w ciele dorosłej kobiety. Stefek ma lat 6 i wszystko wydaje mu się jeszcze takie proste i możliwe. Stefkowi jeszcze nikt nie powiedział, że niektórych rzeczy zrobić się nie da, dzięki temu je robi. Nie jest naszą polską, męską Alicją w krainie czarów. Stefek nigdzie nie idzie. To on jest białym królikiem, który zamiast tykającego zegarka na łańcuszku ma swoje żołnierzyki.
Andrzej Jakimowski kręci film tak, jak jego bohater kręci rzeczywistość, detalami, drobiazgami, małymi kroczkami. Za to bez heroizmu, teatralności, patosu i całej tej gamy sztucznych póz, jakich przywołać można sporo w naszej kinematografii najnowszej, acz nie najświeższej. W „Sztuczkach” nie ma aktorów, mamy za to prawdziwe postaci. Naturalne, nie przejaskrawione, nie obładowane tonami wskazówek, jak daną scenę zagrać, jak pokazać postać. Wtedy zresztą pewnie efekt byłby analogiczny do W11 – plastikowe, rażące sztucznością, płaskie pozy, bez miejsca na osobę. Nie, w „Sztuczkach” nie ma aktorów. Może poza Liszowską, która choć prześmiewcza, to chyba jednak zbyt profesjonalna, zbyt zjedzona na deskach teatru i planach filmowych. Takim Stefkiem to chyba każdy z nas w jakimś stopniu był chociaż jednego lata zgubionego gdzieś dzieciństwa. Sam reżyser przyznaje, że nie lubi kręcenia dubli. Repetitio może i jest mater studiorum, ale mater sztuki (Evviva l’arte!) niekoniecznie. Naturalność jest największą ze sztuk.
„Sztuczki” są świeże i soczyste jak arbuz jedzony w jednej z pierwszych scen przez chłopca i jego siostrę, Elkę. Arbuz nie wywołuje przemyśleń filozoficznych. Nie zmusza do poważnych refleksji i takich samych dysput. Nie próbuje sobie wywalczyć miejsca w historii czegokolwiek. Jaki jest arbuz każdy widzi. Przeznaczeniem arbuza jest spełnienie bardzo przyziemnych gustów i dostarczeniem tym komuś, czytaj: jedzącemu, miłych doznań. Przy arbuzie nie myśli się raczej o imperatywie kategorycznym Kanta, za to można popatrzeć w niebo i powspominać, jak to było fajnie, gdy się tak jadło arbuza mając lat 6. Przyjemnie jest tak jeść sobie arbuza.
Szczęścia i piękna szukamy w drobiazgach, gdzieś z dala od miejskich zgiełków. Gdzieś pomiędzy. Pomiędzy nieobecnym ojcem a ciągle zapracowaną matką. Pomiędzy wielkim Wrocławiem a Jelenią Górą, gdzieś pośrodku trasy kolejowej łączącej te dwa miejsca. Gdzieś pośrodku niczego. Pomiędzy marzeniami a brutalną rzeczywistością. Gdzie cały nasz świat zamyka się w rozkładzie tych samych codziennie pociągów, tych samych gołębi, tych samych pijaczków i panien lekkich obyczajów. Do rozmienianych na drobne 50 gr, arbuzach, zdezelowanych motorów i zaciśniętych kciuków. Tak jak Amelia w ostatniej scenie przemierza Paryż na rowerze w towarzystwie ukochanego, tak Stefek, pomiędzy Elką a jej chłopakiem, ogląda świat wtulając się w nich na motorze. Próbując tymi maleńkimi skarbami, jedynymi, jakie posiada, zmienić los. I wiecie co? Naprawdę nieważne jest, jaki będzie tego efekt. Olśniewająca jest sama ta jego wiara, nie, wręcz pewność, że to JEST możliwe. Że MOŻNA. Że może ten świat wziąć w swoje maleńkie piąstki jak garść kamyczków. Zaryzykuję tezę, że smak i zapach tego filmu, przeważa nad samą fabułą. Oczywiście jest ona integralnym elementem filmu, bez takiej, a nie innej historii pewnie tego klimatu zbudować by się nie dało. Ale kiedy już się pojawi, interakcja między tym niesamowicie normalnym sześciolatkiem a, w przeważającej większości, dorosłym widzem, schodzi na dalszy plan.
Można wypisywać zalety filmu: piękne zdjęcia, czasami odnosiło się wrażenie, że kamera stąpa za bohaterami. Stąpa, nie jedzie, nie płynie. Lekka, przyjemna muzyka. Świetni amatorzy. Niewymuszone poczucie humoru. Ale to wszystko brzmi tak niesamowicie technicznie. I też w jakimś stopniu sztucznie. A generalnie chodzi przecież o to, że z kina wychodzi się uśmiechniętym, z kieszeniami pełnymi nadziei i optymizmu. Mało istotne, w jaki sposób to osiągnięto. Świadomość istnienia wszystkich E-cośtam w mojej ulubionej czekoladzie tylko odbierze mi głupio naiwną radość, kiedy ją jem.
Wenecja, Gdynia, Tokio, Mannheim-Heidelberg, Sao Paulo – te miejsca dały się już Zaczarować. Pokazać ci Sztuczkę?
Tytuł oryginalny: Sztuczki
Reżyseria: Andrzej Jakimowski
Scenariusz: Andrzej Jakimowski
Zdjęcia: Adam Bajerski
Gatunek: obyczajowy
Produkcja: Polska
Data premiery (Świat): 30.08.2007
Czas trwania: 95 min
Obsada: Damian Ul, Ewelina Walendziak, Tomasz Sapryk, Joanna Liszowska, Iwona Fornalczyk, Rafał Guźniczak