Sztuka latania / Theory of Flight, The (1998)

Coraz częściej przyłapuję się na tym, iż atrakcyjny, intrygujący bądź też po prostu wdzięczny tytuł jest dla mnie wystarczającą zachętą, by film obejrzeć. Co więcej, nierzadko ów tytuł stanowi wręcz esencję jego treści zamkniętą często w dwóch – trzech słowach, co wymaga nie lada umiejętności.
W tym wypadku mamy do czynienia z upodobanym przez brytyjskich twórców gatunkiem, łączącym zarówno elementy komedii, jak i dramatu. I tutaj wielki ukłon w stronę tamtejszego kina, bowiem nigdzie indziej świat wraz z przedstawionymi zdarzeniami nie prezentuje się tak wiarygodnie i bezpretensjonalnie. Nie traci się tu czasu na zakłamanie i sztucznie wykreowane sytuacje, które można by określić mianem „przekombinowanych”. Tak jak i w życiu nie istnieje tylko czerń i biel, tak i komediodramat taki właśnie obraz nam nakreśla.
Film Paula Greengrassa opowiada o spotkaniu dwojga ludzi – malarza zafascynowanego lotnictwem i chorej na postępujący zanik mięśni dziewczyny. Pewnego dnia Richard (w tej roli Kenneth Branagh) postanawia wypróbować skonstruowaną przez siebie lotnię. Wybiera budynek w samym środku miasta, gdzie na dodatek pracuje jego dziewczyna. W związku z owym wyczynem władze skazują mężczyznę na przepracowanie 120 godzin w czynie społecznym. Zostaje on przydzielony do opieki nad 25-letnią Jane Hatchard (Helena Bonham Carter), która cierpi na rzadką chorobę charakteryzującą się między innymi paraliżem oraz utratą kontroli również nad własnym aparatem mowy. By ułatwić sobie porozumiewanie się ze światem, Jane używa komputerowego syntezatora mowy. Jej bohaterka dalece różni się od panującego powszechnie wyobrażenia chorej na wózku – używa przekleństw oraz w sposób dosadny wyraża pragnienie utraty dziewictwa. Prosi również, by jej nowo poznany opiekun zechciał jej w tym pomóc, niekoniecznie jako sprawca owego czynu.
„Sztuka latania” to film wielopłaszczyznowy, gdzie prozaiczna treść jest zaledwie pretekstem do podjęcia dyskusji na tematy najważniejsze takie jak: miłość, bliskość, marzenia. Już sam tytuł wnosi do obrazu pewną metaforę, którą rozszyfrować każdy będzie mógł na swój sposób. Mistrzowskie kreacje Heleny Bonham Carter i Kennetha Branagh sprawiają, iż postacie nabierają nietuzinkowego, aczkolwiek przystępnego charakteru. Są to ludzie z krwi i kości, mający swoje problemy i swoje obawy, a jednocześnie pełni marzeń i wiary w ich spełnienie. Jane to zwykła dziewczyna, która mimo swego kalectwa, chciałaby żyć, jak jej rówieśniczki. W swoim zachowaniu jest dość bezpośrednia, a momentami wręcz wulgarna, co kłóci się z pewnym stereotypem osoby jeżdżącej na wózku. Okazuje się bowiem, że ludzie ci nie są nieskazitelni i święci, mają swoje pragnienia, potrzeby. Problem w tym, że większość boi się na ten temat mówić, gdyż nietolerancyjne społeczeństwo wymusza na nich określone zachowania, mające mieścić się w granicach przyzwoitości. W ten sposób odbiera się im prawo do decydowania o sobie i swoim życiu, mówiąc dokładnie, o czym mogą marzyć i czego mogą pragnąć. Jane nie chce tak żyć. Nie uznaje konwenansów, jest sobą do końca i w pełnym tego słowa znaczeniu. Stanowi całkowite zaprzeczenie zniekształconego i zakłamanego obrazu, jaki wytworzył się w ludzkiej psychice. Richard natomiast to zagubiony mężczyzna, który żyje dzięki swoim marzeniom. Jego związek z Julie (Holly Aird) na pewno nie jest tym, czego oczekiwałby od tak pięknego i wzniosłego uczucia, za jakie uważa miłość. Robi rzeczy nieprzemyślane i na pierwszy rzut oka nierozsądne (chociażby wspomniany już lot z budynku w centrum miasta), ale wyrażające jego niedopasowanie i płynącą z tego frustrację. Tak naprawdę bowiem, Richard jest na etapie ciągłego poszukiwania – poszukiwania samego siebie i swojego miejsca. Zetknięcie się tych dwóch jednostek musi być zatem owocne w skutkach. Zarówno Richard, jak i Jane wynoszą coś z tej znajomości. Jane uświadamia sobie, że to nie seksu pragnie, lecz poczucia bliskości, którą mogłaby dzielić z ważną dla siebie osobą. Richard z kolei, widząc, jak kruche i nieprzewidywalne jest życie, otrząsa się ze swoistego letargu. Nie chce już trwonić czasu, siedząc bezczynnie z założonymi rękami w oczekiwaniu na cud. Spotkanie tych dwojga nie jest zatem przypadkowe. W życiu każdego z nas pojawia się niezliczona ilość osób, a tylko część z nich na trwałe zapisze się w naszej pamięci. Czy decyduje o tym zwykły zbieg okoliczności? Osobiście, chcę wierzyć, że jest w tym wszystkim jakaś celowość, że Richard i Jane spotkali się po coś, akurat w tym czasie i w tym miejscu. Uczą się od siebie nawzajem nowego spojrzenia na świat, przy czym to Jane mimo swego upośledzenia, zdaje się prowadzić Richarda za rękę. Jako chora, postrzega życie zupełnie inaczej. Wie, że je straci, więc z uwagą obserwuje i ocenia to, co dzieje się dookoła. Dlatego tak bardzo dziwi ją fakt, iż jej opiekun porzucił malarstwo z powodu braku talentu. Mówi wtedy, że „brak talentu jeszcze nikogo nie zatrzymał”. Zdanie to jest doskonałą ilustracją jej poglądów. Każdy człowiek w mniejszym lub większym stopniu boi się sięgnąć po swoje marzenia z obawy przed porażką. Osoba, która ma przed sobą mało czasu, wie, że nie warto go marnować. Napomina do wykorzystania go w pełni – tak, by potem nie było nam żal niewypowiedzianych słów i niepodjętych decyzji.
Analizując ten film od strony technicznej najbardziej urzeka, rzecz jasna, gra aktorska. Starcie dwojga gigantów brytyjskiej sceny filmowej musiało skądinąd dać taki efekt. Na pochwałę zasługuje również scenariusz oraz świetne dobrana muzyka i przepiękne zdjęcia. Parę scen nazwałabym wręcz istnymi perełkami potwierdzającymi tylko klasę brytyjskiego kina. Do moich ulubionych należą dwie. Pierwsza to scena nieudanej próby lotu maszyny skonstruowanej przez Richarda. Widzimy mężczyznę pchającego swój wehikuł, który z samolotem ma wspólnego tylko tyle, iż posiada skrzydła. A wszystko to zilustrowane hiszpańską piosenką „Mi rival” Antoniego Machina, która w kontekście sytuacji nabiera komicznego wręcz wyrazu. Szczególnie powtarzane przy jej dźwiękach po stokroć „shite” i „fuck” wywołuje lawiny śmiechu. Druga scena ma miejsce w sklepie przy wyborze sukienki dla Jane oraz w hotelowym pokoju. Znowuż, istotną rolę ogrywa tu dobór piosenki. Tym razem jest to utwór grupy The Specials pt. „It’s you”. Całość przywodzi na myśl teledysk, gdyż bawiący się bohaterowie doskonale obrazują pozytywny przekaz, jaki niesie ze sobą muzyka, w tym wypadku żywiołowe i radosne ska.
Bardzo trudno jest odpowiedzieć na pytanie, co w tym filmie intryguje najbardziej, bowiem według mnie składa się na to wiele czynników. Po pierwsze – temat, po drugie – jego interpretacja w wykonaniu mistrzów, po trzecie – świetna oprawa techniczna. Jeszcze trudniejsze wydaje się jednoznaczne określenie, o czym właściwie jest „Sztuka latania”. Najbardziej uniwersalną prawdą tam zawartą jest, moim zdaniem sens poszukiwania, czy to miłości, czy to swej własnej drogi. Każdy w życiu do czegoś dąży, każdy czegoś pragnie i ma jakieś marzenia. Potykając się co jakiś czas i upadając na twarz również tworzymy swoją historię. Pomimo wielu klęsk ciągle próbujemy na nowo wzbić się w przestworza. Kiedyś przecież musi się udać, bo jak mawiała Jane: „Nasze życie może być łatwiejsze, lecz wtedy nie będzie pełne”. W gruncie rzeczy bowiem, wszyscy jesteśmy tacy sami – wszyscy pragniemy kochać i wszyscy kiedyś umrzemy. Śmierć i miłość – w obliczu tych dwóch zjawisk ludzie zdają się być sobie równi, bez względu na wiek, rasę czy chorobę.
Tytuł oryginalny: Theory of Flight, The
Reżyseria: Paul Greengrass
Scenariusz: Richard Hawkins
Zdjęcia: Ivan Strasburg
Muzyka: Rolfe Kent
Produkcja: Wielka Brytania
Gatunek: komediodramat
Data premiery (Świat): 11.09.1998
Data premiery (Polska): 25.06.1999
Czas trwania: 101 min
Obsada: Holly Aird, Gemma Jones, Jill James, Ruth Jones, Helena Bonham Carter, Kenneth Branagh