Żegnaj, moja konkubino / Farewell My Concubine (1993)

„Judging by the look on the organ-grinder,
He’ll judge me by the fact that my face don’t fit.
It’s touching that the monkey sits on my shoulder.
He’s waiting for the day when he gets me,
But I don’t need no alibi – I’m a puppet on a string.
I just need this stage to be seen.
We all need a pantomime to remind us what is real.
Hold my eye and know what it means.
I’m out of my mind.
Judging by the look on the organ-grinder,
He’ll judge me by the fact that my face don’t fit.
It’s touching that the monkey sits on my shoulder.
He’s waiting for the day when he gets me,
But I won’t be your concubine – I’m a puppet not a whore.
I just need this stage to be seen.
Won’t you be a friend of mine to remind me what is real?
Hold my heart and see that it bleeds.
I’m out of my mind.”
James Blunt „Out Of My Mind”
Gra. Każdy z nas chyba miał w swoim życiu moment, w którym chciał grać, być aktorem, tworzyć inne wersje świata i siebie samego. Głęboko zakorzeniona w nas potrzeba poszerzania egzystencji często wybiera ten sposób, aby pchnąć nas ku przedłużaniu bytu.
Rola. Samo pojęcie wywodzi się z teatru antycznego, w starożytnej Grecji i Rzymie słowem ‘rotula’ określało się rulony, z których suflerzy odczytywali aktorom ich kwestie. Każdy z nas ma do odegrania rolę, nawiązując do filmu ‘Wszystko o Ewie’ można powiedzieć, że wszyscy mamy swój ‘najlepszy występ’, coś, co pozwala nam zabłysnąć, chociażby na te upragnione 5 minut. I w końcu sam Teatr. Kilkanaście wieków autonomicznej rzeczywistości i iluzji, sakralnego miejsca celebracji sztuki jako abstrakcji. Miejsce, gdzie szukano ‘katharsis’, wiedzy, może odrobiny zapomnienia. Wszystko to jest piękne, autentycznie zachwycające: teatr, aktorzy i ich role. Problem w tym, że my, widzowie jesteśmy częścią tej machiny doskonałej przez jeden, dwa lub pięć aktów. Nie chciałbym uogólniać ani mieszać w tym miejscu moich rozważań z emocjami i ich adaptacją przez nas jako własnych. Czego byśmy nie robili, jak byśmy chcieli zmienić ten stan rzeczy, to i tak prawie zawsze (bo historia zna wyjątki, jak np. jedno z przedstawień Konrada Swinarskiego) jesteśmy niewolnikami podziału na artystów, tworzących jakoby osobną kastę i ‘cywili’. Po co tak naprawdę piszę to, o czym wszyscy wiedzą? Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy teatr jest miejscem pracy, nieustannej i tak intensywnej, że przekształca się w naszą prawdziwą, realną i jedyną ważną rzeczywistość. Rola, którą gramy wypiera pierwiastki naszej autonomii i mocy samostanowienia. My sami jako aktorzy stajemy się niewolnikami i jednocześnie ofiarami: profesji, obsesji (?), tradycji, a na końcu – fatum (chociaż nie do końca w jego antycznym znaczeniu). Czwarta ściana się zamyka, filary nie wytrzymują naporu prawdziwego świata, gdzie nie można mieć kontroli nad każdym gestem i aktor zostaje sam na sam ze swoimi lękami, które skrzętnie ukrywał pod pudrem i kosztownym strojem. Nie jestem na tyle naiwny, aby myśleć, że cztery słowa: gra, rola, teatr i fatum wystarczą mi do analizy niesamowitego filmu. Problematyka tego dzieła jest zbyt trudna i złożona, aby móc ją zamknąć przy pomocy czterech, nawet tak pojemnych terminów. Spróbuję jednak na tych frazach ‘coś’ zbudować, ‘coś’ dla mnie i dla Ciebie, drogi Czytelniku, zabrać Cię do miejsca, gdzie wszystkie te wartości się ścierają, tworząc jedno z najpiękniejszych i najbardziej okrutnych widowisk, jakich moje oczy kiedykolwiek zaznały. Zabiorę Cię na chwilę do świata filmu ‘Żegnaj moja konkubino’, w którym niczym w pięknej i tajemniczej kurtyzanie można się zakochać.
Nasza podróż zaczyna się w 1924 roku. Mały Douzi zostaje oddany przez matkę do szkoły operowej. Kobieta, sama jeszcze bardzo młoda i bardzo zdesperowana, odcina mu szósty palec u dłoni, aby został przyjęty za bramy… piekła. Chińska szkoła aktorów nie jest miejscem, gdzie ktokolwiek zazna miłości i ciepła, czegokolwiek poza morderczym treningiem, obelgami i iskrą, która jeżeli masz talent, wydobędzie z ciebie płomień. Jeżeli nie posiadasz takowego – pogrąży cię w otchłań, z której się nie podniesiesz, niszcząc cię doszczętnie. Douzi można uznać za dziecko szczęścia (ironia?). Jest nie tylko utalentowany, ale wbrew temu co napisałem (nie myśl Czytelniku, że chciałem Cię oszukać) znajduje namiastkę szczęścia w osobie przyjaciela Shitou. Mijają lata. Chłopcy stają się mężczyznami. Cheng Dieyi (dawniej Douzi) i Duan Xiaolou (przed chwilą jeszcze Shitou) zachwycają publikę swoim wykonaniem słynnej opery ‘Żegnaj moja konkubino’. Duan poślubia jednak wkrótce prostytutkę, Juxian. Cheng wie, że powodzenie opery wynika z niezwykłej więzi, jaką są połączeni od młodości. Pojawienie się Juxian może wszystko zniszczyć.
W tym miejscu ostrzegam Cię Czytelniku, że recenzja ta będzie jednym wielkim zachwytem nad tą niezapomniana operą. Bo film Kaige Chena jest operą z tą różnicą, że forma nigdy nie przysłoni Ci treści. Oba te składniki idą w parze tworząc film, który niczym same Chiny, potrafi porazić okrucieństwem, a jednocześnie pochłania bez reszty pobudzając wszystkie zmysły. Jest to zarazem obraz niezwykle poetycki i miejscami trudny w odbiorze, pełen metafor, ukrytych znaczeń i odniesień do kultury. Czymże jest to jednak dla Ciebie towarzyszu w wędrówce? Ale wracając do rzeczy. Podczas tej wycieczki, jak już z pewnością wiesz, spotkasz Cheng Dieyi. Bardzo przystojnego i eleganckiego młodego człowieka. Dla psychologów musi być to niebagatelny okaz. Dla mnie to jedna z najbardziej poruszających postaci, jakie zdarzyło mi się spotkać podczas mych licznych wypraw. W młodości oddzielony od matki, która sama była jeszcze dzieckiem. Najpierw odcięła mu palec, by potem zostawić samego w miejscu, gdzie słów ‘litość’ i ‘zrozumienie’ nikt nie wymawiał od wieków. Zapewnie było to jedyne wyjście, by przetrwać. Czy można uciec jednak przeznaczeniu? Trzeba pamiętać, że szkoła operowa AD 1924 była miejscem, gdzie dziecko stawało się materiałem, który niczym diament trzeba wydobyć i oszlifować, aby cieszył oko nabywcy. Dzieci poddawano morderczym wręcz treningom, tworząc z nich maszyny przygotowane do bezbłędnego odtwarzania ról. Należy przy tym pamiętać, jak ważnym elementem w kulturze chińskiej był teatr. Nie liczyło się poświęcenie, jakie aktor wkładał w rolę, tylko efekt widoczny na scenie. Przez czas kiedy oczy publiki spoczywały na nim, musiał być bezbłędny. Rygor, jakiemu poddane były dzieci, niszczył ich indywidualność i dokonywał upośledzenia aktu autokreacji osobowości. Douzi przeznaczony był do roli kobiety, przeprowadzano więc swoiste pranie mózgu, aby ‘przekierunkować’ jego świadomość płciową. Istnieje teoria, według której chłopiec w momencie rodzenia się u niego samoświadomości płciowej zobligowany jest trzykrotnie przekonać innych, jak i samego siebie, że nie jest po pierwsze: kobietą, po drugie – dzieckiem, po trzecie – homoseksualistą. U Douzi ten proces zostaje przerwany, zablokowany (bo po pierwsze jest przecież kobietą, po drugie ‘niewolnikiem’, a po trzecie… zaraz, zaraz. Nikt się nie łudzi, że w Chinach sprzed kilku dekad ktokolwiek o homoseksualizmie mówił?). Oczekuje się od niego akceptacji samego siebie w kategoriach kobiety. Jego wewnętrzny głos zostaje zagłuszany przez otoczenie, które biciem i karami chce złamać opór tego nadzwyczaj zawziętego chłopca. Można w tym momencie polemizować i udowadniać, że pojęcia ‘męskość’ i ‘kobiecość’ nie istnieją w zakresie rzeczywistości biologicznej, ale są z góry narzucane i ustalane przez otoczenie. Douzi jednak odmawia przyjęcia roli kobiety, przeczuwając, że zatraci w ten sposób jakąś cześć własnej osobowości, zrobi krok, którego nie da się cofnąć, a który będzie jednocześnie zapoczątkowaniem aktu autodestrukcji. Film, o którym mowa nie jest jednak bajką, Douzi przegrywa. Dokonuje się to w znaczącej scenie, gdy ze strużką krwi wygłasza swoją kwestię, będącą aktem bezwarunkowej kapitulacji. Mija pewien czas, a Douzi staje się Cheng Dieyi, aktorem, który swoją wersją konkubiny (bo wszak w tym wypadku trudno już mówić o roli) zdobywa niebywałą sławę i uznanie. Na scenie występuje razem z Duan Xiaolou, który jest królem. Ci mężczyźni są dla siebie wszystkim. W szkole opiekowali się sobą nawzajem, dając namiastkę ciepła i bliskości, która pozwoliła mi przetrwać. Teraz stanowią duet na scenie odnosząc niebywały sukces. Cheng jest jednak konkubiną, to bardzo ważne i dlatego tak zanudziłem Cię Czytelniku na wstępie. Nie przechodzi operacji zmiany płci w sensie fizycznym. O nie. Zapewniam Cię, że niejedna kobieta na jego widok porzuciłaby swych bożków z amerykańskich i wenezuelskich seriali. W sferze psychicznej nie jest jednak do końca mężczyzną. Można tu zaryzykować stwierdzenie, że staje się hybrydą w sferze psychoseksualnej, łącząc w sobie (najgorsze) cechy mężczyzny i kobiety.
Kocha swojego przyjaciela i to w bardzo niebezpieczny sposób. Duan jest dla niego po części maskotką, ulubioną zabawką, która przynosi szczęście podczas występów, a jednocześnie obiektem obsesyjnej miłości, bardzo namiętnej, groźnej jak rzeka, która gdy wystąpi z brzegów pochłonie tego, któremu przed chwilą przyniosła orzeźwienie. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się piękna prostytutka Juxian (niesamowita Li Gong) Cheng czuje się zagrożony. Konkubina może stracić króla. Zamiast ‘tej jedynej’ może stać się ‘jedną z wielu’. To małe imperium, które sobie zbudował chwieje się w posadach i Cheng robi wszystko, aby je uratować. Zapoczątkowany akt autodestrukcji musi jednak być spełniony (czy już teraz można mówić o fatum ?). Mężczyzna jest niczym granat odłamkowy, wybuchając chce zranić jak najwięcej osób. Czuje się zdradzony i oszukany. Po raz kolejny porzucony. Miłość łączy z nienawiścią, upajając się nią na przemian z opium. Próbuje walczyć ze zbliżającą się katastrofą (aby uwolnić Duana z więzienia występuje przed japońskimi żołnierzami, podpisując na siebie wyrok), jednocześnie raniąc w najczulsze miejsce (scena na placu kiedy ujawnia, kim była Juxian).
Z jednej strony przecież dokonuje samodzielnych wyborów, ma możliwość decydowania o własnym losie, losie innych. Patrząc jednak z innej perspektywy, kim naprawdę jest Cheng Dieyi? Na pewno nie Douzi. Ten chłopiec umarł w chwili narodzin konkubiny. Kim więc jest, w kogo (a może ‘co’?) się przeistoczył? A może jest marionetką? Fatum, losu, sztuki, która zdradza i pochłania swoich kapłanów? Może jest już tylko cieniem, zombie niszczącym swój świat, wysysając z niego pokój i miłość, w tym bardziej zawzięty sposób, im więcej pragnie kochać i być kochanym?
Postać Chenga jest fascynująca w najwyższym stopniu. Jest bardziej zajmująca niż przyszła żona księcia Williama i kolejne dziecko z Kambodży, które niebawem adoptuje Angelina J. Nie przesadzę chyba, jeżeli napiszę, że to jedna z najbardziej pociągających mnie istot, z jakimi podczas mego flirtu z X Muzą się spotkałem. Leslie Cheung swoją rolą pochłania maksymalnie i niepodzielnie. Jest niesamowity. Aż strach pomyśleć, że nigdy wcześniej nie widziałem go na ekranie. Zniewala, paraliżuje, rzuca na kolana. Tworzy dwie kreacje w jednej: Chenga i konkubinę. Enigmatyczne połączenie. W każdym wypadku jest mistrzem. Kilka scen to perfekcjonizm najwyższej klasy. Z niezapomnianym makijażem czy bez porywa swoją rolą. On całkowicie rozumie swe postaci, każdy ich cal. Ma kontrolę nad każdym gestem, każdym słowem, spojrzeniem. To niebywałe. Brak mi słów, by oddać mój zachwyt nad tym, co stworzył. Jeśli w innych filmach pokazał chociaż 1/2 tego mistrzostwa, to stanie się moim ulubionym aktorem azjatyckim. A przecież to nie koniec! Znajdziesz tu mój drogi Czytelniku megagwiazdę azjatyckiego Kina – Li Gong. Li jest moim zdaniem jedną z najpiękniejszych kobiet świata. Ma wszystko, co cenię w kobiecym wyglądzie: czyste, krystaliczne piękno, tajemnicę, nieodgadnioną siłę i delikatność. Li jest również świetną aktorką, a chociaż ma w dorobku lepsze role, to każda minuta z jej udziałem w ‘Konkubinie’ jest warta przejścia przez prawie trzy godzinny film.
Słyszę ‘nudny’? Nigdy. Przenigdy. Jakże jedna z najwspanialszych kultur może być nudna? Zwłaszcza, że kultura ta nie jest ‘tłem’, ‘dodatkiem’ do plastikowych dialogów rodem z ‘Domu latających sztyletów’. Reżyser Chen jest niczym kapłan odprawiający obrzęd sakralny (requiem?) ku czci tradycji i kultury, szarganej wojnami z Japonią, ewakuacją Czang Kaj-szeka na Tajwan i Rewolucją Kulturalną. Podobnie jak w przypadku ‘Wyznań gejszy’ (mam na myśli książkę, filmu Marshalla wolę nie wspominać), widzimy jak to, co niegdyś podziwiane i szanowane staje się pośmiewiskiem, obdartym z czci ‘burżuazyjnym’ spektaklem. Rewolucja pożera własne dzieci, pożre i sztukę. Kultura zawsze przeżywa kryzys, mniejszy czy większy, nawet jeśli my go nie widzimy. To, co powinno być chronione dla przyszłych pokoleń, niszczy się w imię jakichś wartości. Dla Chińczyków ‘Żegnaj moja konkubino’ musi być filmem niezwykle wymownym i ważnym. Jest taki także i dla mnie, bo w tym starciu przegraliśmy wszyscy. Cheng zatracił siebie, stracił ukochanego, ‘konkubinę’. Duan i Juxian stracili dziecko, również to, co ich łączyło. Nikt nie zasłużył na taki los, zwłaszcza Juxian, która starała się przecież zrozumieć Chenga. Nie była jedną z ‘tych złych’, chociaż Chen unika wybielania bohaterów swej opery. Miała swoje wady, walczyła jednak z nimi, lecz Cheng zawsze ‘zrzucał płaszcz’, który ona mu podawała. Wszyscy są uczestnikami gry, w której nikt nie może wygrać.
‘Żegnaj moja konkubino’ to obraz, którego nie da się ująć słowami. Można próbować, lecz wtedy wychodzą recenzje takie jak ta, trochę bez składu i porządku. Wcale nie przemawia przeze mnie nachalna skromność. W konfrontacji z obrazem Chena zostają tylko szekspirowskie ‘słowa, słowa’. Raz na jakiś czas zdarzają się takie filmy, jak ten uświadamiając mi, jak wiele wciąż muszę się nauczyć, ile rzeczy poznać i spróbować zrozumieć. ‘Żegnaj moja konkubino’ to lekcja jedyna w swoim rodzaju, niezapomniana i upajająca. Długo zastanawiałem się, jaki film zabrał Globa ‘Niebieskiemu’. Przy obrazach tej klasy nagrody nie mają jednak znaczenia (a film zdobył wiele: dwie nominacje do Oscara, Złotą Palmę, Srebrną Żabę na Camerimage i kilkanaście innych). Poetycka, przesycona emocjami historia, delikatna i misterna jak sieć pająka, gdy raz się w nią złapiesz, nie zdołasz się uwolnić. Na dzień dzisiejszy obok takich filmów jak ‘Zawieście czerwone latarnie’ czy ‘Spragnieni miłości’ najlepszy azjatycki film ostatnich trzech dekad. I tylko jedno mnie boli. To, że Ty drogi Czytelniku prawdopodobnie nigdy go nie zobaczysz. Smutne, prawda?
Tytuł oryginalny: Farewell My Concubine (Ba wang bie ji)
Reżyseria: Kaige Chen
Scenariusz: Lilian Lee, Lei Bik-Wa, Lu Wei
Zdjęcia: Changwei Gu
Muzyka: Jiping Zhao
Produkcja: Chiny/Hongkong
Gatunek: Dramat/Romans
Data premiery (Świat): 16.09.1993
Czas trwania: 171 minut
Obsada: Leslie Cheung, Zhang Fengyi, Gong Li