Wzgórze nadziei / Cold Mountain (2003)

Płomień miłości na Zimnej Górze
Anthony Mighella zasłynął jako twórca obsypanego Oscarami melodramatu „Angielski pacjent”. Sam reżyser z dwóch przyznanych mu wtedy nominacji obronił jedną. Trzy lata później spod jego ręki wyszedł świetny film, także ekranizacja, „Utalentowany pan Ripley”, który również uzyskał uznanie Akademii, zdobywając 5 nominacji do Oscara. Znów minęło kilka lat i angielski reżyser powrócił na światowe salony z kolejną adaptację epickiej powieści, filmem „Wzgórze nadziei”.
Film przedstawia losy dwojga zakochanych w sobie ludzi: Idy i Inmana rozdzielonych przez wybuch wojny secesyjnej. Ida, córka pastora, przybywa na prowincję, aby pomóc ojcu w prowadzeniu nowej parafii. Inman to prosty, skryty chłopak pracujący fizycznie, np. przy budowie kościoła w parafii ojca Idy. Nim młodzi odkrywają, jak wielkie jest uczucie, które ich łączy, zostają rozdzieleni przez okrucieństwo walczących ze sobą stanów. Inman zaciąga się do armii, natomiast Ida po niespodziewanej śmierci ojca, musi samotnie walczyć o przetrwanie. Nieoczekiwanym sprzymierzeńcem w tej walce staje się prosta dziewczyna – Ruby. Tymczasem Inman ranny w walce, trawiony miłością do córki pastora postanawia porzucić szeregi armii walczącej w sprawie, która go nie przekonuje i ruszyć w długą, pełną niebezpieczeństw podróż do ukochanej.
Minghella ma dużą słabość do przenoszenia na ekran wielkich, epickich powieści. Nic dziwnego, skoro „Angielski pacjent” przyniósł mu nie tylko Oscara i wiele innych nagród, ale także ogromny prestiż i przychylność producentów. Tylko 5 filmów w historii kina zdobyło więcej złotych statuetek, więc wkrótce po ceremonii dziennikarze i krytycy, którzy wcześniej zachwycali się adaptacją powieści Michaela Ondaatje, zaczęli odnosić się do filmu o wiele chłodniej, a widzowie zaliczyli go do największych pomyłek Akademii. Samemu Minghelli przypięto łatkę człowieka tworzącego produkcje pod gusta amerykańskich akademików. Według tej ostatniej zasady zrealizowano również obraz będący przedmiotem tej skromnej recenzji.
Mamy, więc wszystko, co jurorzy przyznający Oscary kochają: ogromny rozmach realizacji, niezwykłą staranność w wizualnym przedstawieniu opowieści, monumentalną muzykę, kosztowną scenografię czy pieczołowicie zaprojektowane kostiumy. Pojawiają się także wybitne gwiazdy kina w zachwycających kreacjach i wielka miłość napotykająca na swej drodze przeszkody. Co by nie mówić, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, ma duży talent w łączeniu tych wszystkich elementów w spójną całość. Doskonale wie, jak zrobić na przywykłym do znakomitej strony technicznej widzu odpowiednie wrażenie. Do tego wszystkiego jesteśmy już jednak przyzwyczajeni przez hollywoodzkie, a także europejskie superprodukcje, to dla nas nic nowego. A jednak „Wzgórze nadziei” i na tym polu może zachwycić. Przede wszystkim ogromne wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia. Ich autor w prawdziwie wirtuozerski sposób portretuje całą historię. Od arcygenialnej sceny walki armii, poprzez znakomite kadry powrotnej wędrówki Inmama, do pełnego białego puchu i wyrazistości finału. John Seale stworzył zdjęcia godne Oscara, które doceni nawet najbardziej wybredne oko, udowadniając przy tym po raz kolejny, że rewelacyjnym operatorem jest i kropka! Przy tej okazji warto wspomnieć, że Minghella świetnie przedstawił aspekty poszczególnych części filmu. Okrucieństwo wojny, śmierć, ludzi napadających bez litości na każdą bezbronną istotę, gwałcone kobiety. W tym wszystkich zachował zdrowy rozsądek i porażającą wręcz szczerość. Scena tortur sąsiadki Idy jest naprawdę mocna, nie mamy jednak wątpliwości, że mogła wydarzyć się naprawdę. Widząc to wszystko skłaniamy się do przemyśleń nad okrucieństwem nas samych. Świetne połączenie widowiskowości i prawdopodobności to bardzo trudna sztuka, często zastępowana tanim efekciarstwem. Dlatego za pracę reżyserską nad „Wzgórzem nadziei” należy się Minghelli uznanie, co nie znaczy, że nie popełnił kilku rażących błędów.
Świetnie ze swoimi kreacjami poradzili sobie aktorzy. Na pierwszy plan wybijają się szczególnie dwie doskonałe artystki, czyli Nicole Kidman i Renée Zellweger. Obydwie stworzyły ciekawe i zapadające w pamięć postaci. Dla Kidman ciągle trwa passa znakomitych ról, wciąż widać, że Australijka ma jeszcze wiele do pokazania widzowi, nadal się rozwija, poszerza swoje umiejętności i możemy być pewni, że jeszcze niejednokrotnie powalczy o „złotego rycerza”. Z kolei Renée swoją jakże wyrazistą i charakterystyczną rolą Ruby w końcu, za trzecim z rzędu podejściem, zdobyła Oscara, w tym wypadku za rolę drugoplanową. W ten sposób stała się pewna dziejowa sprawiedliwość, bowiem obie panie w latach 2002 i 2003 walczyły ze sobą o statuetkę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Za pierwszym razem zwyciężyła zupełnie inna aktorka Halle Berry (słuszność tego werdyktu to zupełnie inna historia), za drugim razem uhonorowano już Kidman, a w 2004 do grona laureatów dołączyła właśnie Zellweger. Wiele osób mówiło później, że aktorka wymusiła na Akademii tę decyzję, ale spoglądając prawdzie prosto w oczy Oscar się jej należał. Pozostali aktorzy także zagrali bardzo dobrze, ale to duet Nicole – Renée świeci w tym filmie najjaśniej. Nie mniej miło było zobaczyć, że Natalie Portman stać na coś więcej niż to, co pokazała w „Gwiezdnych wojnach”. Pewien niedosyt zostawił we mnie natomiast Jude Law. Aktor, którego bardzo lubię i cenię, wyraźnie pozostał w cieniu, nie potrafiąc mnie zainteresować swoją postacią, jak to czynił przy okazji „Utalentowanego pana Ripley’ a” czy „Gattaca – szok przyszłości”. Być może aktor ten lepiej wypada w rolach drugoplanowych lub zwyczajnie nie była to rola dla niego. Szkoda, że nie wykorzystał do końca możliwości, jakie dawała postać Inmana.
Nie będę pisał o takich aspektach filmu jak scenografia, muzyka czy dźwięk. Zapewniam, że stoją one na bardzo wysokim poziomie i kto miał już styczność z twórczością Minghelli nie ma chyba, co do tego wątpliwości.
Pisałem już o aktorach, zdjęciach, widowiskowości. Ale co z samą historią? A ta po prostu jest, ot tak. Jest ważniejszą częścią filmu niż to było przy okazji „Angielskiego pacjenta”, ale już mniejszą niż w „Utalentowanym panu Ripley’u”. Jest miłość, nawet ciekawie przedstawiona, bo bez zbędnych słów czy niekończących się spojrzeń głęboko w oczy. Film pokazuje, że miłość to również kilka ukradkowych spojrzeń i tysiące niewypowiedzianych słów, czekających na swój czas, który może nigdy nie nadejść. Nie jest może tak efektowna, bez trzaskania drzwiami i powtarzanych do znudzenia słowami „kocham cię”, które powodują u widza odruch wymiotny, ale na swój sposób poruszająca. To uczucie skromne na zewnątrz, ale palące bohaterów mocą tysięcy słońc, pozwalające im iść dalej i patrzeć z utęsknieniem w przyszłość. Mamy też kontrast między panną wychowywaną na kobietę światową, która jest jednak bezradna w konfrontacji z prawdziwym, namacalnym życiem a Ruby, osobą prostą, znającą trudy życia, pracy fizycznej, która potrafi przetrwać dzięki własnym umiejętnościom, bez liczenia na pomoc innych. Dwa zupełnie inne charaktery, dwie zupełnie inne kobiety. Rozbieżność między nimi znakomicie pokazuje scena budowania płotu. Jest jednak coś, co je zjednoczy, połączy przyjaźnią na całe życie – chęć przetrwania. Szkoda, że wątek ten nie został bardziej rozwinięty, ponieważ film z pewnością by na tym zyskał. Wbrew obiegowej opinii mnie wątek przeprawy Inmana nie znudził. Oczywiście można by go trochę skrócić, np. wyciąć epizod z pastorem – cudzołożnikiem, a rozwinąć fragmenty z Portman czy ze starą kobietą mieszkającą w lesie, ale tak czy inaczej całość mnie zainteresowała i film absolutnie mi się nie dłużył (co według mnie jest jedną z największych wad „Angielskiego pacjenta”). Zaraz po projekcji obrazu na listę lektur obowiązkowych wpisałem książkę autorstwa Charlesa Fraziera.
Nie będę oszukiwał, lubię takie filmy jak „Wzgórze nadziei”. Lubię piękno obrazów, lubię Kidman i Law’ a, nie mam nic przeciwko Zellweger. Z chęcią oglądam epickie produkcje. Mówi się, o czym już wspominałem, że Mnighella robi takie produkcje, które spodobałyby się Akademii. Jest w tym sporo prawdy, ale trzeba też przyznać, że kręci filmy, podobające się tym widzom, którzy oprócz narzekania potrafią docenić. Widzom takim jak ja, czy Ty.
Tytuł oryginalny: Cold Mountain
Reżyseria: Anthony Minghella
Scenariusz: Anthony Minghella
Zdjęcia: John Seale
Muzyka: Gabriel Yared
Produkcja: USA
Gatunek: Dramat/Romans/Wojenny
Data premiery (Świat): 25.12.2003
Data premiery (Polska): 06.02.2004
Czas trwania: 154 minuty
Obsada: Jude Law, Nicole Kidman, Renée Zellweger, Natalie Portman, Philip Seymour Hoffman, Giovanni Ribisi, Brendan Gleeson, Charlie Hunnam