Westerny rozstrzelane

W 1965 roku Clint Eastwood w jednej z głównych ról filmu Za kilka dolarów więcej autorstwa Sergio Leone pakuje ciała kilkunastu bandytów na powóz. Nie widzi w nich ludzi, lecz nagrody w banknotach, zaś gdy podchodzi do niego od tyłu kolejny przeciwnik, bez mrugnięcia okiem wypala do niego z rewolweru i od razu dolicza do „rachunku”. Za ponad dwie dekady jako bardzo podobny osobnik w Bez przebaczenia wybije połowę lokalu, a następnie opróżni szklankę whisky, lecz tym razem nikt na widowni mu nie przyklaśnie. Bezimienny rewolwerowiec ze słynnej „dolarowej trylogii” nie różni się aż tak bardzo od Williama Munny’ego z Unforgiven, a mimo to właśnie tego pierwszego postrzega się powszechnie jako bohatera, zaś drugiego jako łajdaka, który pomimo prób nie potrafi zerwać ze swoją zbrodniczą przeszłością. To jeden z pierwszych znaków, że westerny w swojej specyficznej formie nie przetrwają czasów, w jakich do głosu dochodzi to pokolenie widzów, dla których zabójstwo jest zabójstwem, nieważne, czy dokonuje go handlarz narkotyków w ciemnym zaułku, czy kowboj o oczach zakrytych szerokim rondem kapelusza w samo południe. To ostrzegawczy strzał dla reżyserów, którzy muszą zastanowić się nad opuszczeniem tonącego okrętu, jakim są filmy o Dzikim Zachodzie. Od lat 90-tych rozpoczyna się długa i jakże bolesna agonia westernów, gatunku, na którym rodził się przemysł filmowy. Agonia, której wyjątkowo trudno będzie zapobiec.
Jaki może być powód tego, że filmowy Dziki Zachód chyli się coraz niżej ku upadkowi? Wszak przez ponad 50 lat cieszył się naprawdę ogromną popularnością, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, których mieszkańcy chlubili się tym typowo amerykańskim gatunkiem tak, jak Francuzi wieżą Eiffla, a Polacy Marylą Rodowicz. John Wayne, Sergio Leone i Clint Eastwood to już nie nazwiska, a symbole – symbole nierozerwalnie z westernem związane. A mimo to, że każdy kinoman zna i docenia takie tytuły, jak chociażby Dobry, zły i brzydki – coraz mniej jest już tych, którzy palą się do tworzenia nowych obrazów o dzielnych szeryfach i bezwzględnych rewolwerowcach. Nowa generacja miłośników filmów okazała się zbyt wymagającą dla tego uschematyzowanego gatunku, w którym każda postać to albo wzór cnót wszelakich, albo skończony łajdak bez szans na odkupienie. Młodsi widzowie potrzebują teraz nie tylko kolorów czarnego i białego, ale także wszelkich odcieni szarości. Dostrzegła to znakomita większość reżyserów, lecz w przypadku Dzikiego Zachodu zmiany były o wiele trudniejsze do zrealizowania. Przez długie lata udowadniano nam bowiem, że szeryf robiący sobie z bandytów cele treningowe to w zasadzie wyjątkowo przyzwoity człowiek, a na obrazę ze strony kowboja w kapeluszu z szerokim rondem nie ma lepszej odpowiedzi, niż zastrzelenie go na środku miasteczka w porze obiadowej. Indianie to prymitywne dzikusy i najlepiej byłoby ich wszystkich powystrzelać, w saloonie łatwiej dostać kulę w pierś niż szklaneczkę whisky, zaś kobiety nadają się tylko do tego, żeby pozmywać podłogę z krwi, gdy rewolwerowiec o ręce szybszej niż Bugatti Veyron skończy swoje porachunki ze złowrogim gangiem, terroryzującym okoliczne wioski. To schemat, w który da się wrzucić praktycznie każdy film tego nurtu – czasem szeryfa zastąpi bezimienny bohater, a złowrogi gang stanie się skorumpowanym stróżem prawa. Założenia jednak pozostały te same, niezmienne przez ponad wiek (!). Nic dziwnego, że prędzej czy później – w tym przypadku wyjątkowo późno – ktoś musiał rozpocząć małą rewolucję.
Na pierwszy ogień poszło stereotypowe przedstawianie Indian. O prawa czerwonoskórych już w latach 60-tych zaczęło się upominać kilka organizacji, więc nadejście obrazu, w którym rdzenni Amerykanie nie będą „tymi złymi” było kwestią czasu. Tym bardziej, że coraz częściej sami reżyserzy i aktorzy walczyli w obronie tubylców. Marlon Brando odmówił wszak przyjęcia Oscara za genialną rolę w Ojcu Chrzestnym w geście poparcia dla okupacji rezerwatu Wounded Knee. Clint Eastwood w reżyserowanych przez siebie tytułach nie zabija ani jednego Indianina – ba, w Wyjętym spod prawa Josey Walesie zawiera z jednym z plemion pakt, by ochronić swoich przyjaciół przed ścigającymi ich żołnierzami Unii. Jeden z najgłośniejszych westernów w dziejach, Tańczący z Wilkami, opowiada o przyjaźni białego człowieka z tubylcami. Kevin Costner, który zagrał tam główną rolę i wyreżyserował cały film, w podzięce za swoją walkę o prawa rdzennych Amerykan został nawet nagrodzony honorowym członkostwem plemienia Siouxów. Wkrótce coraz większa rzesza reżyserów zaczęła rezygnować z osadzania czerwonoskórych w roli przeciwników dla dzielnych rewolwerowców – jeżeli już się pojawiali, to bardziej jako postacie pozytywne. Klasyczne przedstawienie Dzikiego Zachodu straciło jeden ze swoich nieodłącznych elementów, a kwestią czasu stało się to, kiedy straci następne.
Wraz z rozwojem kina i prezentowania za jego pomocą coraz bardziej złożonych historii o ludziach z niejednoznacznymi zamiarami, charakterem i przeszłością, opowieści o Dzikim Zachodzie stawały się rozrywką dla najmniej wymagających odbiorców. Podczas gdy krytycy filmowi zanurzali się w psychologicznych analizach postaci u Bergmana czy metaforach Tarkowskiego, na preriach nadal panowali kowboje o dobrym sercu i szybkiej ręce oraz złoczyńcy bez serca – i bez szybkiej ręki. Po raz kolejny z refleksem godnym kierowcy rajdowego coraz mniej liczna garstka reżyserów zareagowała na te zmiany, próbując dodać swoim postaciom nieco więcej głębi, ale nie wychodziło to tak dobrze, jak w innych gatunkach – gatunkach, które nie miały sztywno sprecyzowanego przebiegu akcji i wciąż takich samych bohaterów. Tak naprawdę tylko w Truposzu Jima Jarmuscha z 1995 roku reżyser postawił na budowanie świetnego klimatu i zmiany zachodzące w psychice głównego bohatera. To zresztą sprawiło, że wiele osób przestaje postrzegać ten obraz jako western, a bardziej jako psychologiczny dramat – brak tu bowiem pojedynków w samo południe i skąpanych słonecznymi promieniami prerii. Ten aspekt mocno zaakcentował także Clint Eastwood w Bez przebaczenia – odgrywany przez niego podstarzały farmer wmawia sobie, że przyjmuje zlecenie na zabójstwo w słusznej sprawie, jednak w głębi duszy wie, że to ogromny krok w stronę zbrodniczej przeszłości, od której kiedyś odwiodła go żona. Eks-bandyta łamie kolejne przykazania, które postawił sobie po śmierci ukochanej, by w końcowej scenie w akcie zemsty zabić parę osób, w tym jedną bezbronną. To chyba ostatnie z tych westernowych arcydzieł, które można postawić na równi z Rio Bravo, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie czy Dobrym, złym i brzydkim.
Od premiery Unforgiven w 1992 roku do teraz te czyste, odarte z odchyleń ku innym gatunkom westerny są najzwyczajniejszymi w świecie białymi krukami. Mamy więc Appaloosę, całkiem nieźle przyjęty przez krytyków reżyserski wyczyn Eda Harrisa, 3:10 do Yumy, czyli nową wersję starej opowieści o dobrym farmerze i szlachetnym złoczyńcy, a także uciekające nieco w stronę komedii czy nawet… filmu familijnego Prawdziwe Męstwo braci Coen, które całkiem zasłużenie dostało nominację do Oscara. To jednak wszystko – nie oszukujmy się bowiem, ani wyjątkowo nastawione na aspekt rozrywkowy Sexi Pistols, ani psychologiczny Truposz, ani nostalgiczne Zabójstwo Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda w westernowy schemat się zwyczajnie nie wpasowują. Przyszłość także nie wygląda zbyt zachęcająco. Wspomniana Appaloosa miała doczekać się swej kontynuacji, lecz pomysł został porzucony po tym, jak z udziału w sequelu zrezygnował Viggo Mortensen. Fani filmów o Dzikim Zachodzie mogą jeszcze mieć nadzieję, że kasowy sukces Quentina Tarantino – jakim z pewnością będzie zaplanowane na przyszły rok Django Unchained – skusi innych reżyserów do ponownego zwrócenia uwagi na te klimaty. Jednak trzeba zauważyć, że ogromną oglądalnością cieszyły się także Bękarty wojny oraz obie części Kill Billa, a mimo to nie nadeszło po nich odrodzenie filmów wojennych czy opowieści o japońskich sztukach walki. Miłośnicy klasycznych westernów mają dwie opcje – albo pogodzą się z tym, że ich ukochany gatunek zmarł z przyczyn naturalnych, albo będą żywić nadzieję takimi produkcjami, jak Kowboje i obcy – czyli przedziwnymi hybrydami westernów z science-fiction, kryminałem, komedią i wszystkim innym, co było w pobliżu i nie uciekało dostatecznie szybko.