Największe hobby Tarantino i Rodrigueza

Tarantino i Rodriguez to od piętnastu lat jedne z najgłośniejszych nazwisk światowego kina. Ich przyjaźń i artystyczna współpraca zaowocowały kontrowersyjnymi, szeroko dyskutowanymi filmami, do których należą „Desperado”, „Od zmierzchu do świtu”, „Kill Bill” czy „Grindhouse”. Opinie (zarówno krytyków, jak i widzów) na temat produkcji, firmowanych nazwiskami Tarantino i Rodrigueza, są skrajnie różne. Wielu uważa filmowców za prekursorów kina postmodernistycznego. Nie brak jednak głosów, że ich obrazy są puste, kiczowate, pozbawione świeżych pomysłów. Zdaniem niektórych, filmy te przekraczają granice dobrego smaku, są nazbyt brutalne i krwawe. Inni zaś porównują je do dzieł takich klasyków, jak Sam Peckinpah, John Woo czy Sergio Leone. Cokolwiek mówi się o twórczości Tarantino i Rodrigueza, ich kolejne projekty nigdy nie przechodzą bez echa i kształtują język współczesnego kina. Obaj filmowcy bez wątpienia mają już znaczące miejsce w historii kinematografii.
Narodziny fascynacji kinem
Quentin Tarantino obcował z kinem od wczesnego dzieciństwa – dzięki matce, która urodziła go w wieku szesnastu lat i wychowywała samotnie, skutkiem czego już jako kilkulatek bywał na seansach dla dorosłych. Obejrzał wówczas między innymi pełen przemocy film „Wybawienie” Johna Boormana, co – jak twierdzi – odcisnęło się piętnem na jego twórczości. Przyszły reżyser, aktor i scenarzysta dorastał w graniczącym z Los Angeles Orange County, gdzie poddany był rozmaitym wpływom kultury filmowej i popularnej. W wieku siedemnastu lat porzucił szkołę, by kształcić się na kursach aktorskich. Pięć lat później zatrudnił się w wypożyczalni kaset wideo w Manhattan Beach, co stworzyło mu nieograniczoną możliwość oglądania filmów. Video Archives stało się dla niego swego rodzaju szkołą filmową. Tam poznał także przyszłego współtwórcę scenariusza „Pulp Fiction” – Rogera Avery. To właśnie godziny spędzone na dyskusjach z kolegą z pracy i wspólnym „pochłanianiu” dorobku światowej kinematografii, od klasyki po niskobudżetowe horrory, zainspirowały Tarantino do zajęcia się reżyserią i scenopisarstwem.
Początkowo, by uzyskać fundusze na realizację własnego projektu, sprzedawał swoje scenariusze. To na ich podstawie powstali głośni „Urodzeni mordercy” Olivera Stone’a (1994) i „Prawdziwy romans” Tony’ego Scotta (1993). Aby samodzielnie wyreżyserować film, Tarantino podjął staż w Sundance Institute (organizacji non-profit, założonej w 1981 przez Roberta Redforda, która bazuje na współpracy młodych twórców z uznanymi już w branży oraz wspiera kino niezależne), gdzie uczył się fachu od takich mistrzów, jak Sydney Pollack czy Terry Gilliam. Ostatecznie nowym scenariuszem młodego reżysera zainteresował się Harvey Keitel, który nie tylko przekonał kolegów z Hollywood do realizacji filmu, ale i zagrał w nim jedną z głównych ról. Debiutanckie „Wściekłe psy” miały swą premierę w 1992 roku i od razu przyniosły Tarantino rozgłos, otwierając drzwi do wielkich hollywoodzkich wytwórni. Film docenili krytycy, przyznając mu nagrodę FIPRESCI na festiwalu w Toronto, gdzie Tarantino poznał – również prezentującego swój debiutancki obraz – Roberta Rodrigueza.
Podobnie jak w przypadku Quentina Tarantino, miłość Rodrigueza do kina ma swój początek w jego wczesnym dzieciństwie. Od najmłodszych lat, zakupioną przez ojca amatorską kamerą video, kręcił krótkie fabularne filmiki, w których role aktorów i ekipy technicznej pełnili jego braci i siostry. Już jako student University of Texas w Austin, jeden z takich filmów („Bedhead”, z udziałem najmłodszej trójki z dziesięciorga rodzeństwa) zarejestrował na taśmie 16 mm i uzyskał za niego wiele wyróżnień na lokalnych i międzynarodowych festiwalach. Rodriguez nie dostał się wprawdzie na uniwersyteckie kursy filmowe, ale z powodzeniem zaczął rozwijać inną pasję – rysowanie komiksów. Zabawna historyjka „Los Hooligans” przez trzy lata ukazywała się na łamach studenckiego Daily Texan.
Robert Rodriguez reżyserem postanowił zostać w dzieciństwie, gdy zobaczył „Ucieczkę z Nowego Jorku” Johna Carpentera – obraz nie mniej brutalny niż wczesne inspiracje Tarantino. Swój pierwszy film sfinansował z pieniędzy uzyskanych za udział w programie, którego celem było zbadanie działania nowego leku. Zamknięty w izolatce w ramach owego eksperymentu, Rodriguez napisał scenariusz do swojego debiutu. Udało mu się zrealizować go za jedyne siedem tysięcy dolarów dlatego, że sam zajął się reżyserią, zdjęciami, montażem, muzyką (co stało się znamienne także dla jego późniejszych, wysokobudżetowych produkcji), a po drugiej stronie kamery znaleźli się w większości członkowie jego rodziny i przyjaciele. W ten sposób powstał pierwszy odcinek kultowej trylogii o muzyku-mścicielu z karabinem w futerale od gitary – „El Mariachi”. Podobnie jak „Wściekłe psy” Tarantinio, błyskawicznie zdobył liczne wyróżnienia, zyskał uznanie krytyków, sympatię widzów i przeszedł do historii jako najtańszy obraz wypuszczony przez dużą wytwórnię (prawa do dystrybucji video wykupiła Columbia Pictures) oraz pierwszy amerykański film w hiszpańskiej wersji językowej.
Postmodernistyczne oblicza kinematografii
Znajomość, którą Tarantino i Rodriguez zawarli w 1992 roku w Toronto, szybko przerodziła się w przyjaźń i stałą zawodową współpracę. Okazało się bowiem, że obaj panowie czerpią inspirację z tych samych źródeł (chińska kinematografia, spaghetti-westerny, kino klasy B), dzielą zamiłowanie do pastiszu i mają podobne, czarne poczucie humoru. Przede wszystkim jednak spotkały się dwie wielkie osobowości, które połączyła wspólna życiowa pasja. Dla obojga kino jest przygodą, wyzwaniem, a zarazem wspaniałą rozrywką, którą pragną zapewnić zarówno widzom, jak i samym sobie. Wszystko wskazuje na to, że filmowcy wspierają wzajemnie swoją artystyczną działalność nie tyle w celach marketingowych, co po to głównie, by wziąć udział w jeszcze jednym zwariowanym projekcie.
Współpraca duetu zaczęła się podczas zdjęć do „Pulp Fiction” (1994). Film ten to bez wątpienia opus magnum (przynajmniej jak dotąd) Tarantino, obraz, który nie tylko trafił do klasyki kina, ale i odmienił jego oblicze. Reżyser stworzył go przełamując wszelkie kanony – od stylu narracji, po stereotyp gangstera. „Pulp Fiction” to kombinacja kina sensacyjnego i czarnej komedii, o zaburzonej chronologii wydarzeń, które splatają losy wszystkich bohaterów. Oryginalny scenariusz został uhonorowany Oscarem, ale film stał się kultowy głównie dzięki niezapomnianym kreacjom Johna Travolty, Umy Thurman czy Samuela L. Jacksona, dialogom, z których cytaty na stałe weszły do potocznego języka, piosenkom starannie wybranym przez Tarantino z muzycznego lamusa oraz poszczególnym scenom (jak choćby twist odtańczony przez Mię i Vincenta), które stały się symboliczne dla współczesnej pop-kultury. Robert Rodriguez wyreżyserował w „Pulp Fiction” ujęcia z udziałem Tarantino (zwykł występować choć w niewielkich epizodach swoich filmów). Jego nazwisko nie pojawiło się w napisach końcowych. Rodriguez po prostu wyświadczył przyjacielowi przysługę, za co ten zrewanżował się swoim udziałem w kontynuacji „El Mariachi”.
W „Desperado” (1995) Quentin Tarantino zagrał niewielką, specjalnie napisaną dla niego rolę klienta baru, w której zabłysnął talentem komediowym. Przede wszystkim jednak miał okazję uczestniczyć w produkcji, która stała się nie mniej kultowa niż „Pulp Fiction”. Zrealizowany przy tysiąckrotnie większym budżecie sequel (a właściwie remake) debiutu Rodrigueza łączy w sobie elementy kina akcji i westernu, które jednak zostały wykorzystane z dużym przymrużeniem oka. W zamierzony sposób ocierają się o filmową tandetę (co stało się charakterystyczne dla produkcji obu reżyserów), są przedmiotem zabawy konwencją. W konsekwencji krwawa opowieść o zemście skrzy się dowcipem, zapada w pamięć dzięki widowiskowej choreografii i niekonwencjonalnym postaciom głównych bohaterów, w których role wcielili się – odkryci przez Rodrigueza dla amerykańskiego przemysłu filmowego – Antonio Banderas i Salma Hayek.
W 1995 roku miał premierę pierwszy obraz oficjalnie sygnowany nazwiskami obu filmowców – złożona z czterech nowel czarna komedia „Cztery pokoje”, przedstawiająca ciężką noc sylwestrową boya hotelowego (w tej roli świetny Tim Roth), który zostaje uwikłany w problemy niezwykle oryginalnych gości. Dwa pierwsze epizody wyreżyserowali Alexandre Rockwell i Allison Anders. Robert Rodriguez jest autorem (reżyserem i scenarzystą) trzeciej noweli – o niesfornych dzieciach mafiosa (Banderas) pozostawionych pod opieką Teda (Roth) – która zainspirowała go do nakręcenia familijnego filmu (właściwie trylogii) „Mali Agenci”. W charakterze człowieka-orkiestry wystąpił tym razem Quentin Tarantino. Nie tylko napisał i wyreżyserował ostatni z epizodów – przewrotną historyjkę o makabrycznym zakładzie, jaki zrobili pijani goście penthouse’u – ale też zagrał w niej kluczową rolę i wyprodukował cały film.
O ile w ramach „Czterech pokoi” każdy z pary przyjaciół realizował własny projekt, kolejna wspólna pozycja w ich filmografii to owoc ścisłej współpracy. „Od zmierzchu do świtu” (1996) początkowo miał być autorskim filmem Tarantino (jest współproducentem i twórcą scenariusza). Ten jednak ostatecznie powierzył reżyserię Rodriguezowi, by zagrać jedną z głównych ról – nadpobudliwego gangstera Richarda Gecko. W efekcie powstał obraz, będący swego rodzaju wizytówką stylu pary filmowców, zgrabną układanką z charakterystycznych dla ich twórczości elementów. „Od zmierzchu do świtu” to opowieść o braciach, którzy pragną ukryć się za granicą przed wymiarem sprawiedliwości. Ucieczkę komplikuje psychotyczna osobowość Richarda, który nie potrafi powstrzymać się od gwałtów i zabijania. Starszemu Seth’owi (w tej roli George Clooney) udaje się ostatecznie sfinalizować plan – terroryzuje w tym celu rodzinę byłego pastora, która ukrywa braci w kampinowozie i przewozi do Meksyku. Tam, w przygranicznej tancbudzie, panowie Gecko muszą poczekać do rana na dokumenty, które dadzą im nową tożsamość. Okazuje się jednak, że lokal jest siedzibą wampirów. Bohaterowie próbują stawić im czoła. „Od zmierzchu do świtu” do połowy jest zatem, przyprawionym szczyptą czarnego humoru, filmem gangsterskim, a w drugiej części przeradza się w pastisz klasyki horroru. W obsadzie pojawiły się nazwiska „aktorów Rodrigueza” (Salma Hayek, Cheech Marin, Danny Trejo), a także Harvey Keitel, który wystąpił we „Wściekłych psach” i „Pulp Fiction”. Na obraz składają się zarówno elementy amerykańskiej pop-kultury, jak i atmosfery Meksyku. Nie brak w nim też zapadających w pamięć dialogów oraz filmowych gier i zapożyczeń, uwielbianych przez obu twórców – między innymi nawiązań do ich wcześniejszych artystycznych dokonań. Noc w barze Titty Twister upływa przy muzyce zespołu Tito & Tarantula, który pojawił się również w sequelach „El Mariachi”. „Od zmierzchu do świtu” doczekało się dwóch kolejnych części (będących raczej wariacją na temat pierwszej, niż jej kontynuacją) – obaj przyjaciele byli producentami wykonawczymi „dwójki”, a Rodriguez napisał scenariusz do „trójki”.
Współpraca za jednego dolara
Od czasów „Od zmierzchu do świtu” Tarantino i Rodriguez przez kilka lat nie pracowali nad żadnym wspólnym projektem (Tarantino nakręcił w tym czasie m.in. „Jackie Brown”, a Rodriguez trylogię „Mali agenci” i trzeci odcinek z serii o El Mariachim – „Pewnego razu w Meksyku”), ale konsultowali wzajemnie swoje filmy, wspierali się przy ich realizacji i promocji. Kuriozalnym przykładem tej współpracy był udział Rodrigueza w produkcji drugiej odsłony „Kill Bill”, za co Tarantino zrewanżował się swoją jednodniową obecnością na planie „Sin City”. Za swoje usługi panowie wypłacili sobie nawzajem po jednym dolarze honorarium.
Dwuczęściowy „Kill Bill” (2003-2004) to, obok „Pulp Fiction”, najgłośniejszy obraz Quentina Tarantino – opowieść o okrutnej zemście byłej płatnej zabójczyni, która na ślubnym kobiercu, w zaawansowanej ciąży, omal nie straciła życia z rąk swego byłego kochanka i koleżanek z Plutonu Śmiercionośnych Żmij, działającego na jego usługach. Po raz kolejny reżyser zburzył chronologię wydarzeń, pomieszał różne gatunki, a nawet techniki filmowe. W pierwszej części złożył hołd filmom kung-fu, oczywiście z właściwym swemu stylowi przymrużeniem oka. „Kill Bill: Vol.1” groteskowo tryska sztuczną posoką i humorem z piekła rodem, fascynuje baletową choreografią, bawi tradycyjną już żonglerką wątkami i symbolami zaczerpniętymi z dorobku kinematografii. Klimatu dopełnia perfekcyjny kolaż z zapomnianych utworów oraz zjawiskowa Uma Thurman w roli mścicielki Czarnej Mamby. „Kill Bill: Vol.2” to ukłon w stronę spaghetti westernów i samurajskich dramatów, ale – choć i tu nie brak krwawych scen – tym razem akcja traci nieco tempo na rzecz dialogów i zaskakującego rozwiązania fabuły, dzięki któremu brutalny film o zabijaniu zyskuje (dość nietypowy dla stylistyki Tarantino i przez to kontrowersyjny chyba bardziej jeszcze niż hektolitry krwi przelane w pierwszej odsłonie) refleksyjny rys. Perypetiom Czarnej Mamby nadal towarzyszą świetnie dobrane przez reżysera piosenki, ale tym razem także ścieżka dźwiękowa autorstwa Roberta Rodrigueza.
”Sin City” (2005) to znakomita ekranizacja kultowego komiksu Franka Millera (a konkretnie nowel „Miasto Grzechu”, „Krwawa jatka” i „Ten żółty drań”). Rysownik, który został współreżyserem filmu, długo był przeciwny sprzedaniu komukolwiek praw do adaptacji swoich dzieł. Rodriguez przekonał go do tego pomysłu, proponując wierne przeniesienie na ekran obrazków z komiksu, przy użyciu technologii cyfrowej. Efekt współpracy reżyserów zadowolił nawet ortodoksyjnych wielbicieli serii Millera, a forma „Sin City”, utrzymana w estetyce pierwowzoru, nie tylko zapiera dech w piersiach, ale i otwiera nową erę kinematografii, w którą zdążyło się już wpisać choćby świetnych „300” (także zresztą będących ekranizacją jednego z dzieł Millera). Adaptowane komiksy mieszczą się w ramach stylu Rodrigueza i Tarantino, więc wielbicieli ich twórczości film może zachwycić nie tylko stroną wizualną. „Sin City” to opowieść mroczna i krwawa, której bohaterami są gangsterzy, skorumpowani policjanci i kobiety lekkich obyczajów. Losy postaci splatają się podobnie jak w tarantinowskim „Pulp Fiction”, a w ich role wcieliła się cała plejada znakomitości (Mickey Rouke, Clive Owen, Benicio Del Toro, Bruce Willis). Rodriguez chciał, by w tym niezwykłym przedsięwzięciu wziął udział także jego przyjaciel. Ponoć zaprosił Tarantino na plan i uczynił „honorowym reżyserem”, aby przekonać go do swoich idei w jednej z tych nielicznych kwestii, w których panowie się różnili. Twórca „Kill Bill” był bowiem dotąd zwolennikiem tradycyjnych metod rejestracji obrazu, podczas gdy Rodriguez już przy produkcji „Małych agentów” zaczął się zwracać w stronę technologii cyfrowej, upatrując w niej przyszłość kinematografii. Sceptycznie nastawiony do niej Tarantino nie tylko zachwycił się możliwościami, jakie stwarza komputerowe generowanie ekranowych rzeczywistości, ale i wyreżyserował świetny epizod „Krwawej jatki” – scenę, w której Dwight „rozmawia” z nieżyjącym już Jackie’m.
Pomnik filmowego kiczu
Po latach pracy nad indywidualnymi projektami, Tarantino i Rodriguez znów zwarli szyki, by tym razem złożyć hołd popularnemu w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w Stanach Zjednoczonych gatunkowi grindhouse. Nazwą tą określano podupadłe, nocne kina, specjalizujące się w wyświetlaniu niskobudżetowych produkcji, a także same filmy, a dokładnie całonocne seanse złożone z kilku obrazów klasy B, które można było obejrzeć w cenie jednego biletu. Były to zwykle horrory, filmy półpornograficzne czy kung-fu – niezależne, często amatorskie produkcje, o niskiej wartości artystycznej, nacechowane niespotykaną w „oficjalnym obiegu” brutalnością i dawką erotyzmu. Tarantino i Rodrigueza zawsze łączyło uwielbienie dla filmowej tandety, więc z zamiarem realizacji projektu według grindhouse’owych wzorów nosili się już od dawna. W efekcie powstało dzieło złożone z dwóch autorskich obrazów – „Death Proof” Tarantino i „Planet Terror” Rodrigueza – oddzielonych zwiastunami nieistniejących filmów (nakręcili je „etatowi” twórcy horrorów – Rob Zombie, Eli Roth i Edgar Wright) i reklamami fikcyjnych produktów. Atmosferę dawnych seansów filmowcy podkreślili „postarzając” materiał zdjęciowy tak, że tworzy on złudzenie zdartej kopii (grindhouse’owe filmy wydawane były w niewielkim nakładzie i krążąc między kinami szybko ulegały zniszczeniu). Nie brak w nim także przerw na komunikat o „zaginionej rolce filmu”, po których widzowie zmuszeni są domyślić się przebiegu brakujących scen. Niestety, na potrzeby europejskiego (w tym polskiego) rynku, gdzie nie wytworzyła się tradycja podwójnych seansów, „Grindhouse” został podzielony na dwie części, które nie miały wspólnej premiery.
„Grindhouse” to doskonały pastisz, okraszony właściwym dla spółki Tarantino-Rodriguez humorem, błyskotliwymi dialogami, przebojami z lamusa, mnóstwem tradycyjnych zapożyczeń i rozlewem krwi tak stylowym, że aż fascynującym. Obraz autorstwa Tarantino naznaczony jest jego uwielbieniem dla kina „samochodowego” (z dużą liczbą pościgów), które narodziło się gdy w dzieciństwie zobaczył film „Mistrz kierownicy ucieka” (z Burtem Reynoldsem w roli tytułowej). Bohaterem horroru jest psychopatyczny morderca (tę rolę Tarantino powierzył gwieździe kina akcji lat osiemdziesiątych, Kurtowi Russellowi), który zabija swym samochodem młode, atrakcyjne kobiety. „Planet Terror” Rodrigueza to z kolei, utrzymana w stylu gore, absurdalna komedia zombie. Jej bohaterowie – mieszkańcy sennego miasteczka w pobliżu meksykańskiej granicy – muszą stawić czoła żądnym krwi potworom, jakimi stali się ludzie zmutowani po zakażeniu niebezpieczną substancją chemiczną. Te klisze z kina klasy B panowie Rodriguez i Tarantino podnieśli w „Grindhouse” do poziomu A, tworząc unikalne widowisko, które spotkało się z bardzo dobrym przyjęciem ze strony widzów i krytyków. Po raz kolejny nie tylko odkurzyli zapomniany gatunek, ale i dodali mu blasku, czym dowiedli wielkiej klasy i wysokiej artystycznej formy.
Ciąg dalszy nastąpi…
Ostatnio Tarantino i Rodriguez znów poświęcili się indywidualnym projektom. Ten pierwszy sfinalizował swoją wieloletnią pracę nad „Bękartami wojny”, które niedawno z głośnym echem przetoczyły się przez światowe kina, drugi zaś nakręcił kolejny film familijny, „Kamień życzeń”. Rozstanie pary filmowców jest oczywiście tylko chwilowe. Po sukcesie „Grindhouse” postanowili zrealizować pełnometrażowy obraz w oparciu o jeden z fałszywych zwiastunów. Prace nad „Machete” zapewne dobiegają już końca, bo film ma trafić na ekrany w kwietniu przyszłego roku.
Mimo miejsca w panteonie światowego kina, bohaterowie niniejszego artykułu swoją twórczość wciąż uważają za hobby. Tarantino – zdobywca najbardziej prestiżowej spośród filmowych nagród – twierdzi nawet, że nie czuje się profesjonalistą i nie życzy sobie, by tak go postrzegano. O swojej pracy wypowiada się następująco: Kręcenie filmów to forma artystycznej wypowiedzi, dzika frajda, fantastyczna przyjemność. Wejście w inny świat, który mogę dowolnie kształtować. Do realizacji, do kręcenia zdjęć nie podchodzę jak do procesu technicznego, ja się w to wszystko rzucam głową naprzód, raz się zajmuję tym, raz tamtym, w jednym momencie patrzę na obraz, chwilę później pracuję nad dźwiękiem – film postrzegam jako całość, wszystkie te drobne kawałeczki nagle składają się w jedną wielką konstrukcję (…). Uwielbiam, kiedy coś takiego dzieje się na moich oczach. Robert Rodriguez zapewne podpisałby się pod tymi słowami. Jeśli owocem tej zabawy w kino mają zawsze być takie arcydzieła, jak „Pulp Fiction” czy „Sin City”, to wielbicielom twórczości filmowców pozostaje życzyć sobie, by panowie nigdy nie zmienili hobby.