Piraci z Karaibów: Na krańcu świata / Pirates of the Caribbean: At World’s End (2007)

|Recenzja napisana przed premierą (i wieściami o) czwartej części|
Współczesne kino jest, w pewnym sensie, sztuką magiczną. Potrafi tworzyć światy, których jedyne granice wyznacza ludzka fantazja. W jednej chwili przenosi widza z szarej codzienności w bliższą jego wrażliwości rzeczywistość, z której można czerpać siłę, idee lub po prostu przyjemność tej podróży w inny wymiar. Ktokolwiek dał się porwać światowi „Piratów z Karaibów”, zapewne czekał z radością na sequel „Klątwy Czarnej Perły”. Każdy chyba z szerokiej rzeszy miłośników tego filmu, poznawszy otwarte zakończenie „Skrzyni umarlaka”, miał określone oczekiwania wobec ostatniej części trylogii. I, bez wątpienia, znakomita większość wielbicieli Sparrowa i spółki niepokoiła się, czy „Na krańcu świata” dorówna poziomem do swoich poprzedniczek. Należę do tego grona – ludzi urzeczonych tym barwnym, niebanalnym, perfekcyjnie zrealizowanym obrazem, którzy w radosnym podnieceniu, ale i pełni obaw, udali się w piątkowy wieczór do kin. Dlatego tej recenzji nie mogę napisać z innego punktu widzenia.
Malowniczy, rozpędzony szalonymi pomysłami świat „Piratów z Karaibów” oczarował mnie swą formą, zafascynowała przewrotna, zarazem dowcipna i pełna pięknych metafor fabuła, ale nade wszystko urzekły wyraziste postaci głównych bohaterów, którzy – co niezwykłe w tego typu produkcjach – ewoluują w wirze zaskakujących wydarzeń. To dla kolejnej metamorfozy Jacka Sparrowa i jego przyjaciół, z wypiekami na twarzy zasiadłam do premierowego seansu „Na krańcu świata”… by wyjść z niego zaskoczona, czy raczej – zdruzgotana niesatysfakcjonującym mnie zwieńczeniem ich historii. Przedtem jednak ujrzałam zapierający dech w piersiach spektakl, który pod niemal każdym względem przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
W trzeciej odsłonie „Piratów z Karaibów” bohaterowie, pod rozkazami zmartwychwstałego kapitana Barbossy, wyruszają na kraniec świata żywych, by tam dostać się do krainy umarłych i wydobyć z niej Jacka Sparrowa i jego okręt. Nie każdym jednak z członków pirackiej załogi kieruje ta szlachetna motywacja. Will Turner pragnie dotrzymać słowa danego ojcu i wyzwolić go od służby na Latającym Holendrze, do czego potrzebna mu Czarna Perła. Elizabeth Swann dręczą wyrzuty sumienia, bo to ona w „Skrzyni umarlaka” pozostawiła Sparrowa na pastwę śmiercionośnego Krakena. Barbossa spłaca dług wobec czarownicy Tia Dalmy (ta przywróciła go do życia) i zarazem ma nadzieję przejąć od Sparrowa Perłę, której właścicielem nadal się czuje. Kapitan Sao Feng, zaatakowany przez Kampanię Wschodnioindyjską na terenie Singapuru, szuka silnego sprzymierzeńca. Wszystkim postaciom zagraża lord Cutler Beckett, który mając na usługach Latającego Holendra (w „Skrzyni umarlaka” wszedł w posiadanie serca Davy Jonesa), ma ambicje zniszczyć piractwo i przejąć władzę nad akwenami. Finalne starcie, ku któremu zmierza intryga, zmusza bohaterów nie tylko do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu, ale i do wyboru dalszej życiowej drogi. Nim jednak to następuje, przez ponad dwie godziny obserwować można przepyszne widowisko z udziałem wyśmienitych w swych pirackich wcieleniach aktorów, imponujących żaglowców i wzburzonym morzem w tle.
„Na krańcu świata” to w bieżącym roku najprawdopodobniej główny kandydat do prestiżowych nagród za efekty specjalne. Pod tym względem – czego należało się spodziewać – przebija oscarową „Skrzynię umarlaka”. Gore Verbinski znów wyczarował na ekranie krainę z dziecięcych fantazji (tym razem silnie naznaczoną mrokiem zakamarków dusz dorosłych), bez wahania wcielając w życie najbardziej zwariowane pomysły scenarzystów – Teda Elliotta i Terry’ego Rossio. Na szczególną uwagę – obok programowo efektownej, finałowej bitwy w sztormie – zasługuje zaskakująca, poetycka wizja tytułowego krańca świata. Niezmiennie także wprawiają w zadziwienie wszelkie elementy fantastyczne, świetnie zintegrowane z rzeczywistością, choć w tej odsłonie „Piratów z Karaibów” nazbyt wiele zwrotów akcji następuje za sprawą zjawisk nadprzyrodzonych, co działa na niekorzyść fabuły.
Wspaniałych ujęć świata Verbinskiego (za kamerą – nadal Dariusz Wolski) dopełniła ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera, która wprawdzie budzi wiele skojarzeń z jego wcześniejszymi dokonaniami, ale nie można jej odmówić pewnej oryginalności i z całą pewnością świetnie podkreśla atmosferę ekranowych wydarzeń. W epickie, symfoniczne utwory kompozytor wplótł motywy znane z poprzednich części „Piratów z Karaibów”, sporo orientalnych brzmień (wszak do akcji wkraczają piraci z Singapuru), i parę muzycznych smaczków, jak choćby utwór „Parlay”, który zapewne nieprzypadkowo (zważywszy na to, że towarzyszy scenie rodem z klasyki westernu) nawiązuje do niezapomnianych kompozycji Ennio Morricone z filmów Sergio Leone.
Nie zawiedli odtwórcy głównych ról. Johnny Depp po raz kolejny brawurowo wcielił się w postać Jacka Sparrowa, od którego w tej odsłonie „Piratów z Karaibów” łatwiej oderwać wzrok wyłącznie dlatego, że rzadziej pojawia się na ekranie. Keira Knightley i Orlando Bloom nie tylko dostali ciekawsze, bardziej znaczące role, ale i od czasów „Klątwy Czarnej Perły” widocznie podszlifowali swój aktorski warsztat. Pierwsze skrzypce gra tym razem Geoffrey Rush, któremu scenariusz stworzył okazję do interesującego pogłębienia osobowości swego bohatera. Wielka szkoda, że Jack Davenport (James Norrington) i Jonathan Pryce (gubernator Swann) wystąpili jedynie w niewielkich epizodach, a Yun-Fat Chow’owi (Sao Feng) nie powierzono roli tak istotnej, jak mogłyby na to wskazywać plakaty promujące „Na krańcu świata”.
Intryga w trzeciej części pirackiej trylogii jest, delikatnie mówiąc, zawiła. Wartka, pełna niespodziewanych wydarzeń akcja wprawdzie wbija w fotel, niezmiennie bawi sytuacyjnym humorem (choć gagi, będące nawiązaniem do „Klątwy Czarnej Perły”, śmieszą już jakby mniej) i czasem zmusza do chwili namysłu zaskakującą metaforą, ale jeśli zastanowić się nad jej sensem, łatwo zauważyć sporo fabularnych niedociągnięć. Przede wszystkim rozczarowuje fakt, że intrygujące wątki z „Skrzyni umarlaka”, która miała być pomostem do „Na krańcu świata”, potraktowano powierzchownie, niedbale zamknięto nie wykorzystując tkwiącego w nich potencjału. Obok świeżych, przewrotnych pomysłów – jak choćby wizja piekła, w którym kapitan Sparrow nie cierpi fizycznie, lecz zmaga się z upiorami swojej duszy – pojawiają się tym razem elementy niepotrzebne, poniżej wypracowanego poziomu scenariuszowych rozwiązań „Piratów z Karaibów” (na przykład wątek bogini Calypso). W intencjach głównych bohaterów i relacjach między nimi łatwo się pogubić i z całą pewnością nie pojmie ich nikt kto nie obejrzał uważnie poprzednich części trylogii, ani widzowie (zwłaszcza ci najmłodsi), którzy wybrali się do kina na disneyowską bajkę. W „Na krańcu świata” definitywnie zaciera się baśniowy, czarno-biały obraz świata (co dało się odczuć już w „Skrzyni umarlaka”), a jego miejsce zajmuje brutalna rzeczywistość, w której każdy jest skłonny zdradzić pozostałych w imię własnych interesów i nikt nie waha się przed czynami uznawanymi za moralnie naganne. I nie byłoby w tym nic złego – wszak to opowieść o piratach, a ci nie byli szlachetni – gdyby nie to, że sami bohaterowie przechodzą nad kolejnymi występkami swoich kompanów do porządku dziennego, zdrajcę bez wahania przyjmując znów w swoje szeregi i powierzając mu zadania, od których zależy powodzenie przedsięwzięć załogi.
O ile takiemu jak ja wielbicielowi „Piratów z Karaibów” dość łatwo przymknąć oko na pewne niedoskonałości scenariusza, które zasadniczo nie psują przyjemności oglądania filmu, bardzo trudno zaakceptować rozwiązania dotyczące losu głównych bohaterów. Jako zwieńczenie trylogii są one nie tylko niesatysfakcjonujące – w jakimś sensie burzą ów świat, który stał się bliski sercu, porwał świeżością pomysłów, wypełnił kolorami tak ponurą niekiedy rzeczywistość. Piękna miłość, która w „Klątwie Czarnej Perły” połączyła Elizabeth i Willa, w „Skrzyni umarlaka” przechodzi poważny kryzys, dający pretekst do rozwinięcia interesującego, niesztampowego wątku miłosnego w „Na krańcu świata”. Tymczasem problemy pary zagubiły się gdzieś w zawrotnym tempie akcji, a ich finał – mimo pewnych elementów zaskoczenia – razi niekonsekwencją i hollywoodzkim kiczem, którego dotąd twórcom „Piratów z Karaibów” udawało się unikać. Nienajlepiej mają się też sprawy z uwielbianą przez widzów postacią Jacka Sparrowa. W pierwszej części trylogii dał się poznać jako genialny szaleniec, który z podziwu godną pasją ściga swoje marzenie – ukochany okręt, synonim wolności. W sequelu kapitan odkrywa swe bardziej ludzkie oblicze, wzrusza dramatem, jaki przeżywa wobec utraty życiowego celu i dawnej wiary w siebie. W „Na krańcu świata” Sparrow nadal ma dylematy, co jasno sygnalizują pojawiające się co pewien czas na ekranie jego alter-ego. Ale nie jest to już ta fascynująca, wielowymiarowa postać, z którą mogły się zidentyfikować miliony widzów na całym świecie. Rola Deppa zdaje się sprowadzać do rozśmieszania publiczności. Zabrakło w niej tej subtelnej nuty powagi, która pod maską błazenady rysowała fascynującą osobowość kapitana oraz wartości, którym hołduje. Tym razem trudno nawet ustalić, do czego właściwie Sparrow dąży, a przecież to jego cele były w poprzednich częściach „Piratów” osią intrygi…
…przynajmniej z takim wrażeniem wyszłam z premierowego seansu. Przekonana, że oto wspaniały świat „Piratów z Karaibów” na dobre się skończył, rozsypał jak domek z kart, i nawet jeśli jego twórcy zdecydują się na produkcję dalszych przygód Jacka Sparrowa, to ja już nie chcę ich oglądać. I dopiero z perspektywy rozmowy z osobą starszą ode mnie o dekadę odkryłam sens wyboru, jakiego kapitan dokonał w finale filmu – po tym jak pojął, że Czarna Perła „to tylko statek”, zawiodła go kobieta, którą obdarzył uczuciem i wreszcie przeszedł przez piekło w luku Davy Jonesa. Wiele jeszcze muszę w życiu zdobyć i stracić, by w pełni to zrozumieć. Ale wygląda na to, że – jak powiedział kapitan Barbossa – „trzeba się zgubić, by coś odnaleźć”, burzyć światy, by w ich miejscu mogły powstać nowe. Pewnie lepsze.
Ocena: 9/10
Tytuł oryginalny: Pirates of the Caribbean: At World’s End
Reżyseria: Gore Verbinski
Scenariusz: Terry Rossio, Ted Elliott
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Hans Zimmer
Produkcja: USA
Gatunek: Fantasy/Komedia/Przygodowy
Data premiery (Świat): 19.05.2007
Data premiery (Polska): 25.05.2007
Czas trwania: 168 minut
Obsada: Johnny Depp, Orlando Bloom, Keira Knightley, Geoffrey Rush, Bill Nighy, Yun-Fat Chow, Tom Hollander, Stellan Skarsgard