Melancholia (2011)

Niestety trzeba zacząć od najmniej przyjemnej kwestii związanej z filmem. Melancholia jest najlepszym przykładem filmu, którego wizerunek został zniszczony przez samego twórcę. I nie mam tu na myśli walorów artystycznych czy technicznych, a o sprawie niemającej nic wspólnego samym filmem. Lars von Trier od zawsze miał przylepioną etykietę „twórcy kontrowersyjnego”, momentami niesmacznego, ale jednocześnie broniącego się tą wyjątkowością. Na tegorocznej premierze w Cannes kilkoma słowami sprawił, że nie tylko zaczęto jego postrzegać pejoratywnie, ale i sam film. Bo rzadko w której recenzji jego kontrowersyjne słowa z konferencji prasowej francuskiego festiwalu nie zostały przytoczone. Zanim jeszcze film trafił do polskiej dystrybucji, wiadome było, że to obraz „tego nazisty”. Choć nie chce mi się wierzyć w totalitarne zapędy von Triera, a on sam tłumaczył się nieumiejętnością publicznego przemawiania, to jednak słowa o zrozumieniu Hitlera nie są mile widziane na kontynencie, który jeszcze całkiem niedawno został przez wspomnianego pana zrównany z ziemią. Wiadomo było, że media podchwycą słowa, bez względu na ich kontekst, i że film straci praktycznie wszelkie szanse na zdobycie Grand Prix. Szkoda, że „Melancholia” trafi do historii europejskiej kinematografii jako obraz kojarzony ze słowami von Triera o Hitlerze. To tyle, jeśli chodzi o żale do reżysera. Pora na omówienie samego filmu.
Podjęty został temat bardzo popularny, szczególnie w kontekście kolejnego roku, mianowicie koniec świata. Wiedząc, że film o tym temacie wyreżyserował nieobliczalny artystycznie von Trier, można się spodziewać ciekawego ujęcia tematu. Nieuchronna tragedia nadejdzie zaraz po skończeniu wesela Justine i Michaela. Kochają się, ale Justine cierpi na stany depresyjne, przez co nie potrafi się cieszyć swoim ślubem. Michael jest dla niej niezwykle wyrozumiały, w przeciwieństwie do siostry Claire i szwagra Johna, którzy wypominają Justine pracę, jaką włożyli w organizację jej wesela. Wesela, z którego Justine ucieka, kiedy tylko nadarza się jej okazja. Po drodze widzimy nie do końca ustabilizowaną emocjonalnie matkę sióstr, która wygłasza przemówienie pełne dezaprobaty do instytucji małżeństwa oraz ojca sióstr, który na ślub córki przybył z dwiema partnerkami. Od początku sytuacja nie jest zdrowa, a atmosfera odbiega od tej panującej w trakcie rodzinnych świąt. W końcu to Justine zaczyna przeczuwać zbliżającą się zagładę, która dla niej będzie oznaczała wybawienie. Dla pogrążonej w depresji bohaterki życie na ziemi jest z zasady złe, więc nie rozpacza. W momencie kryzysowym daje sobie radę lepiej niż jej siostra – z pozoru dojrzalsza i bardziej opanowana.
Punktem ciężkości opowieści jest postać Justine, świetnie zagrana przez nagrodzoną za rolę na festiwalu w Cannes Kirsten Dunst. Depresję wyraża już jej twarz: półprzymknięte oczy i lekko rozchylone usta. Widać w niej rezygnację, pogodzenie z tym, co nieuniknione. Mimo kruchości i delikatności potrafi przezwyciężyć strach i zachować zimną krew w obliczu końca świata.
Fascynujące są w filmie zdjęcia. Już pierwsza scena dostarcza wrażeń estetycznych kompletnie niezwiastujących nadejścia końca świata. Justine płynąca po tafli jeziora z bukietem w ręku przypomina słynny obraz Johna Everetta Millaisa. W końcu szekspirowska Ofelia była pogrążona we własnym obłędzie, który doprowadził ją do śmierci. Tutaj depresja Justine skumulowała się w planecie, jaka powoduje koniec świata, czyli w Melancholii. I bezpośrednio to ona, substytut depresji Justine, doprowadza do tego, że kończy jak Ofelia. Apokalipsę zwiastują martwe ptaki spadające na Justine z nieba, co z kolei jest sięgnięciem do motywu biblijnego. A to wszystko z muzyką Wagnera w tle. Ta pierwsza scena już nam mówi, do czego będzie zmierzać cała dalsza akcja. Ta z kolei składa się z mniej poetycko ujętych scen. To obraz zagłady jest więc ujęty w najbardziej estetycznych, onirycznych obrazach.
Choroba Justine pozwala na interpretację całej sytuacji jako studium ludzkiej depresji. Wesele wymagające od bohaterki udawania szczęśliwej, jej lepsze i gorsze radzenie sobie z koniecznością podporządkowania się innym, aż w końcu zbliżający się koniec – to wszystko można odczytać jako symbolikę poszczególnych etapów depresji. Chorzy są różnie odbierani przez otoczenie, nawet najbliższe. Justine nie znajduje wystarczająco dużo pocieszenia u siostry i rodziców, może liczyć tylko na męża. Nie wprowadza go jednak w swój świat i nie daje sobie pomóc, przeczuwając, że już jest na to za późno. Mimo że koniec świata dotyczy całej ludzkości, to pokazany został tylko jej mały wycinek: jedna rodzina. Ma się wrażenie, że koniec świata dotyczy tylko ich, ludzi skupionych na własnym życiu.
Film jest zdecydowanie przyjemniejszy w odbiorze od poprzedniego obrazu von Triera „Antychrysta”. Więcej tu kolorów, nie przygniata nas nadchodząca tragedia, mimo że czuć ją na każdym kroku. Tutaj została ona pokazana jako coś, co może przynieść korzyść ludzkości, co może ją wybawić i przenieść w stan wolny od ziemskich trosk. Poza głównym tematem ciekawy jest sam przebieg wesela i ludzkie typy, jakie się na nim znajdują. Może się wydawać, że to ostatecznie szereg egocentryków „świętujących” z bohaterką jej ślub przekonuje ją ostatecznie, że dalsze życie nie ma sensu.
„Melancholia” jest przede wszystkim dla tych, którzy zdążyli się zrazić do specyficznego kina Duńczyka i wydaje im się, że „Melancholia” jest repliką „Antychrysta”. Mamy tu i dobre aktorstwo, i ciekawe ujęcie głównego tematu, i pozostawione bez odpowiedzi pytanie, które jest z kolei typowe dla niemal wszystkich filmów Duńczyka – ile jest wart ludzki gatunek i czy cokolwiek znaczy w starciu z nieprzewidywalną naturą?
Ocena: 9/10
Tytuł oryginalny: Melancholia
Reżyseria: Lars von Trier
Scenariusz: Lars von Trier
Zdjęcia: Manuel Alberto Claro
Gatunek: dramat sci- fi
Produkcja: Dania, Francja, Niemcy, Szwecja, Włochy
Data premiery (Świat): 18 maja 2011
Data premiery (Polska): 27 maja 2011
Czas trwania: 2 godz. 10 min.
Obsada: Kirsten Dunst, Charlotte Gainsbourg, Kiefer Sutherland, Alexandre Skarsgard