„Zahaczyłam o Upper East Side”, czyli jak zepsuć materiał na film

Na polskim rynku księgarskim pojawia się ostatnio tzw. chick lit – literatura dla laseczek – importowana z USA i Wielkiej Brytanii. Słynna Bridget Jones, informująca czytelnika na każdej niemal stronie o wahaniach swej wagi, doczekała się już polskiej konkurencji. Półki księgarń zaludniają rodzime Maliny i Judyty, poszukujące mężczyzn, nastawione – choć nie nadmiernie, broń Boże! – na karierę, i obowiązkowo spragnione dziecka.
Nie doczekała się jednak spolszczenia pewna odmiana chick lit, integralnie związana z wielkimi miastami USA, przede wszystkim Nowym Jorkiem i Waszyngtonem. Odmianie tej nadałam roboczą nazwę „Zahaczyłam o Upper East Side”, gdyż tak mniej więcej można streścić fabułę książek, które do niej należą. Są to m. in. „Niania w Nowym Jorku”, „Diabeł ubiera się u Prady”, „Portier nosi garnitury od Gabbany” i inne.
Bohaterka tego typu literatury zatrudnia się u wpływowych, bogatych i sławnych ludzi – tu padają znane nazwiska lub aluzje do autentycznych celebrities. Jej pracodawcy noszą najdroższe stroje świata, a na ścianach wieszają oryginały Picassa. Mają do dyspozycji prywatne samoloty i fachowców do stylowego kreowania wszystkiego, z choinką bożonarodzeniową włącznie. Są jednakże bezduszni lub nieszczęśliwi – kobiety cierpią na anoreksję – i wyzyskują pracowników, w tym naszą bohaterkę, która powoli traci kontakt z najbliższymi. Nagle przejrzy na oczy – lub też zostaje, gdyż domaga się trzech wolnych godzin na obronę pracy magisterskiej – i odkrywa prawdziwą wartość, jaką stanowią chłopak, przyjaciele, rodzina i dzieci. Korzysta jednak z wartości Upper East Side, np. otrzymując na własność trochę ubrań, które następnie sprzedaje, uzyskując dziesiątki tysięcy dolarów lub poznając bogatego, lecz sympatycznego studenta z Upper East, z którym się wiąże.
Nie ma tu więc nic nowego pod względem literackim, to raczej archetypy wyrażone językiem popkultury.
Dwie z takich książek doczekały się amerykańskich ekranizacji, które pokazano w polskich kinach. Nie są to ekranizacje dobre.
Zacznijmy od „Diabła…”, on bowiem został sfilmowany jako pierwszy. Nie jestem przekonana, czy Meryl Streep była odpowiednią aktorką do roli przeraźliwie chudej, wiecznie młodej, bezwzględnej władczyni imperium mody; wydaje się nieco zbyt dobroduszna. Za to uwodzicielski Christian jest w filmie rozlazłym osobnikiem, zdecydowanie za grubym. Sama bohaterka jest z kolei nijaka i nieprzekonująca, a jedyną dobrze obsadzoną rolą jest rola jej bezpośredniej przełożonej, pierwszej asystentki, kreowana przez Emily Blunt.
Flirt pomiędzy Christianem a Andy zawiera – wedle książki – element tajemnicy: nie wiemy dokładnie, co zaszło w domu jego rodziców. Reżyser nie będzie nam tak utrudniał życia! Widzimy, jak bohaterowie budzą się rano w jakimś apartamencie – Christian paraduje w ręczniku, demonstrując rozmarzonym czytelniczkom, które przyszły zobaczyć go na ekranie, wyraźnie otłuszczoną figurę.
Podczas kilku poprzednich dni, uwodząc Andy, wyrażał swą wyrafinowaną osobowość za pomocą barwnego szaliczka, owiniętego wokół szyi. Szaliczek ów stanowił symbol jego tajemniczej, po trosze francuskiej natury. Zresztą oboje są w tym czasie w Paryżu, a w Paryżu, jak wiadomo, wszystko zdarzyć się może. Jednym słowem – Paryż i szaliczek, czyli sygnały umowne zamiast atmosfery prawdziwego erotyzmu. Jak się taką atmosferę tworzy w kinie pop, można sobie obejrzeć chociażby w „Szkole uwodzenia”.
Poza tym flirt z Christianem jest w książce dwuznaczny moralnie, bohaterka ma bowiem chłopaka. Chłopak w filmie nie występuje. Nie obserwujemy, jak ich relacje stopniowo się rozluźniają, by pod koniec stanąć pod znakiem zapytania.
Jest także za krótki, a reżyser nie postarał się o odtworzenie napięcia, narastającego wraz ze wzrostem obowiązków bohaterki, w tym wielu obowiązków absurdalnych. Brakuje więc jednej z dwóch osi dramatycznych fabuły, które konstruowały książkę.
Całość jest mdła i nieprzekonująca. Film się toczy, Meryl Streep straszy, robiąc groźne miny, kto żyw prezentuje słynne ciuchy o słynnych metkach – ciuchy, jeden z głównych bohaterów filmu, istotnie zagrały dobrze, ukłon w stronę kostiumologów – ale nie ma napięcia, nie ma czegoś, co powoduje, że widz wyszedłby poruszony. Film rozłazi się w scenkach rodzajowych będących właściwie ilustracjami do powieści „Diabeł ubiera się u Prady”. Tak. Ilustracjami, nie zaś ekranizacją. Film nakręcono bowiem dla jej czytelników. Tylko czy musiano ich przy tym tak zlekceważyć?
„Niania w Nowym Jorku” wypada jeszcze gorzej. Pracodawczyni, określana w książce mianem „pani X”, w filmie tak właśnie się przedstawia, co daje efekt godny Sławomira Mrożka.
Nie wiedzieć czemu, reżyser uparł się zmienić istotne założenia fabuły, dzięki czemu film w porównaniu z książką przywodzi na myśl znany kawał o rozdawaniu samochodów na Placu Czerwonym. Dzięki założeniu, że bohaterka jest świeżo po college`u i szuka swojej drogi życiowej (pierwotnie kończy studiować pedagogikę dziecięcą i jest doświadczoną nianią), uzyskujemy zabawne otwarcie, i, niestety, jako pendant do niego, przyciężkawe zamknięcie. Reżyser postanowił, że zamieszka ona u pracodawczyni, w czymś w rodzaju służbówki (pierwotnie w wynajmowanym mieszkaniu, które musi opłacić) i jednocześnie ukrywa przed rodziną, gdzie pracuje. Dzięki temu udaje mu się łopatologicznie, za pomocą jednej sceny, przedstawić wredotę bogatej pani X, a przy okazji przemycić kilka żartów rodem z komedii omyłek.
Natomiast sam film robi wrażenie, jak gdyby był własnym streszczeniem. Brykiem, powiedzmy. Każda scena służy skrótowemu przedstawieniu danego motywu i każdy motyw ogranicza się do jednej sceny. Kiedy widz już wie, o co chodzi, przechodzimy do następnej sceny, tym samym – nowego motywu. Przez to akcja jest niespójna, postacie papierowe, a film bez wyrazu. Istna czytanka w formie wizualnej. Eliminacja opozycji: praca vs. studia – gdyż bohaterka nie studiuje – odbiera filmowi napięcie.
W dodatku całość wyposażona zostaje w morał, którym, cytując Marka Twaina, „kiwa na końcu jak złamanym ogonem”.
Mianowicie zła, bogata i bezduszna pani X porzuca jeszcze gorszego małżonka (oraz odzież od Prady i apartament na Upper East Side), by poświęcić się wychowaniu dziecka. O czym informuje listownie swoją byłą nianię, a naszą bohaterkę. Czytankowość osiąga apogeum.
Powiedzmy sobie szczerze: to z założenia nie jest dobra literatura. To nie jest ambitny film. To wszystko jest popkulturowe i zasadami popu się rządzi. Ale to nie znaczy, że wszystko wolno. Pop-widzowie też płacą za bilety.