Casablanca (1942)

Obejrzałam Casablance. Tak. Wreszcie. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, uszkodzony plik, zbyt późna pora. Teraz się udało. Uff. I want it once again. W ogóle lubię stare filmy. Mają w sobie coś takiego magicznego, spokojnego, nawet rysy twarzy bohaterów są jakby lekko zamglone, nieostre. Ale to tylko złudzenie. I choć nieco przesadna czasem gestykulacja i sprawiające wrażenie zbyt artystycznych pocałunki niekiedy rzucają się w oczy, to bardzo łatwo nam to sobie odpuścić.
Niby sama fabuła bardzo oklepana: trójkąt miłosny. Ale w tym trójkącie jest coś jeszcze. Coś ważnego wydarza się poza nim. Coś sprawia, że ten film bardzo łaskawie odwdzięcza się za poświęcenie mu trochę czasu i uwagi.
Hermann Hesse pisał w „Wilku stepowym”, że postaci pokazuje się jednowymiarowo, zawsze oglądamy je w danej roli i przeważnie nie wnikamy zbyt głęboko w inne ich płaszczyzny. Bohater jest dobry albo zły. Ewentualnie najpierw jest zły, a potem dobry. W Casablance mamy coś trochę innego. Ci bohaterowie są jacyś tacy prawdziwsi. Każda, nawet drugoplanowa postać przyciąga do siebie tym, że jest jakaś, jest wyraźna, jest głęboka i taka pełna. Widz, chociaż widzi ją tylko przez moment, w jakiejś konkretnej sytuacji, to i tak czuje podświadomie, że to ludzie z krwi i kości. Mylą się, popełniają błędy. Są.
Warto by przyjrzeć im się trochę bliżej:
Rick: cyniczny, niedostępny, wyniosły. Z wiecznym dystansem do świata i ludzi. Odgradza się od wszystkiego murem, u którego fundamentów leży głęboko skrywana uraza i ból. W jego oczach widać tylko dwie okrągłe płaszczyzny odbijające od siebie światło tak, żeby nie wpuścić nikogo głębiej, żeby zachować swoje najbardziej intymne części z dala od gapiów, pobłażania. Ciągle z boku, ale to nie będzie pozycja filozofa. On nie obserwuje, on stroni. Usilnie pracuje nad tym, żeby odizolować się całkowicie od tego szumnego gwaru miasta. Pozycja, którą zdobył daje mu spokój i ukojenie. Kim jest, tego tak naprawdę nie wie nikt, mimo, że zdążył już zadomowić się w krajobrazie Casablanki i stworzyć jego mieszkańcom, autochtonom i uchodźcom, coś na kształt enklawy, azylu. Niezwykle błyskotliwy, z lekkością sypiący perełkami, które przeszły potem do historii i doczekały się uwiecznienia w piosence Świetlików. Jest taka scena, gdy siedzi z butelką, z „As Time Goes By” w tle i patrzy gdzieś przed siebie. A jego oczy mają wtedy zupełnie inny wyraz. Powraca do Paryża. Do SWOJEGO Paryża. Tamten Rick to zupełnie inny człowiek. Mniej zmęczony, mniej obojętny.
Ilsa: Kobieta z tych, którym do stóp rzuca się cały świat. Kobieta tajemnicza, ale też nie do końca femme fatale. Ujmuje delikatnością, subtelnością, ale czasem tak popatrzy, że widać drzemiącą w niej olbrzymią siłę. Zdolna do wielkich poświęceń. Rozdarta między obowiązkiem i danym kiedyś słowem, a miłością. Z jednej strony potrzebuje męskiego wsparcia, a mężczyzn zawsze wybiera wyjątkowych. Najpierw Victor, później Rick. Obaj silni i z typu tych, przy których kobieta nie musi się martwić już o nic poza makijażem. A z drugiej strony dla obu to ona była oparciem, siłą podtrzymującą przy życiu, pozwalająca przejść piekło obozu koncentracyjnego. Jej brak wypalał doszczętnie.
Victor: Postać, która trochę do reszty nie pasuje, ale dla jej rangi w fabule wypada umieścić go właśnie w tym miejscu. Bohater. Pełen wzniosłych idei i charyzmy. Buntownik i wojownik o wolność. Odważny i nieustępliwy. Jakby żywcem przeniesiony z jeszcze nie napisanego podręcznika historii. Pociąga za sobą tłum. Jego największa siła może stać się zarazem największą słabością – miłość.
Renault: prefekt żandarmerii. Skorumpowany wielbiciel pięknych, młodych, uzależnionych od jego decyzji kobiet. Wydawałoby się mało ciekawy i pozytywny typ. Ale jego sposób bycia sprawia, ze ciężko go ot! tak znienawidzić. Przyciąga do siebie pewną lekkością i zdobywa sympatię. Postawiony w niezręcznej sytuacji lawirowania między wiernością w stosunku do Wolnej Francji i podporządkowaniem III Rzeczy i Vichy. Zdystansowany, ale to zupełnie inny dystans niż ten w wykonaniu Ricka. Więcej w nim zadowolenia i chęci cieszenia się każdą najmniejszą przyjemnością. Między nim a Blainem wytworzy się jakaś nić porozumienia i sympatii, która później, już po napisach końcowych ma zaowocować prawdziwą, męską przyjaźnią. Co ich przyciągnęło do siebie? Cynizm i ironia? Wewnętrzne zagubienie maskowane precyzyjnie przez, wydawałoby się, umiejętność całkiem niezłego usytuowania się w każdej sytuacji? A może po prostu są w stanie się zrozumieć? Może obaj tak samo mocno chcieli ukryć wnętrze pod grubą maską znieczulicy?
Yvonne: Postać, która przez film przewija się zaledwie kilka razy, ale mimo to należy do moich ulubionych. I chyba jednych z najtragiczniejszych. Co możemy o niej powiedzieć? Francuzka. Zbyt mocno przywiązana do tej myśli, żeby łatwo było jej zaakceptować własne decyzje i poczynania. W wolnych chwilach dama do towarzystwa, która uważa, że wszystko jest na sprzedaż. Zakochana i odrzucona przez Ricka. Ona też chowa się za maską. Ale jej maska ma być silna i twarda, w rzeczywistości zaś mamy do czynienia ze słabą, zagubioną dziewczyną, której brakuje ciepła, zainteresowania, a przede wszystkim siły. Jest w tym filmie jedna scena, którą oglądać mogę bez końca, mimo nieprzychylnych spojrzeń całej mojej rodzinie, która, z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów, po nastym razie powiedziała DOŚĆ. Grupa niemieckich żołnierzy spędzających beztroski wieczór w Cafe Americain, zaczyna śpiewać niemieckie piosenki, co rozsierdza Victora. Na jego rozkaz orkiestra zaczyna grać Marsyliankę. Wolna Francja powstaje i śpiewem zagłusza Niemców, którzy nie mogąc przekrzyczeć tłumu, rezygnują. Najpóźniej odpuszcza sobie właśnie Yvonne. Zaciskając zęby i próbując powstrzymać napływające do oczu łzy wytrwale wyśpiewuje kolejne niemieckojęzyczne wersy, choć duszą i sercem co innego chciałaby śpiewać.
No i ta ostatnia scena. Scena, której nie da się nie znać, nawet jeśli nie widziało się samego filmu. Ogromne poświęcenie, nie do końca zrozumiałe, nie do zaakceptowania dla tych, którzy liczyli tu na happy end. Choć z drugiej strony, czy happy end był tu możliwy? Trójka bohaterów, ktoś musiał zostać z boku.
Film ma w sobie coś bardzo spokojnego i sentymentalnego, jakkolwiek nie jest to bynajmniej tani sentymentalizm. Dużo mówi się o fenomenalnych dialogach. Ja osobiście dodałabym jeszcze to, że nie rażą one za bardzo. Widzowi nie wytyka ich się mocno, żeby przypadkiem któregoś z nich nie przegapił. Wypływają same z siebie, trochę z boku historii, ale zawsze świetnie się wpasowując w treść i rozładowując atmosferę romansidła. Tak w zasadzie, to nie jestem nawet w stanie do końca określić, co mnie tak do tego filmu ciągnie, co każe mi oglądać go dwa razy w ciągu tego samego weekendu. Może najlepiej ująć to tytułem innego filmu, może to, co w nim najważniejszego tkwi gdzieś Między Słowami.
Tytuł oryginalny: Casablanca
Reżyseria: Micheal Curtiz
Scenariusz: Casey Robinson, Philip G. Epstein
Zdjęcia: Arthur Edeson
Muzyka: Max Steiner
Produkcja: USA
Gatunek: melodramat
Data premiery (Świat): 26.11.1942
Data premiery (Polska): 10.08.1942
Czas trwania: 102 minuty
Obsada: Humphrey Bogart, Ingrid Bergman, Paul Henreid, Claude Rains