Drapieżcy / Ravenous (AKA Voraz / Dravci / Vyhladovaní) (1999)

„Drapieżcy” to obraz, z którym zetknąłem się niemal dziesięć lat temu, a do którego lubię często powracać. Pewnie większość z was mogła już skonfrontować się z tym filmem i doskonale zdaje sobie sprawę z jego świetności. Biorąc pod uwagę to, że głównym wątkiem tej produkcji jest kanibalizm, temat tyleż samo ciekawy, co już niemal całkowicie wyeksploatowany, raczej mało kto spodziewał się zobaczyć tu coś oryginalnego. A jednak pani reżyser, Antonia Bird nie bała się troszeczkę poeksperymentować i stworzyła obraz znacznie wyróżniający się spośród setek podobnych produkcji. Tym razem konsumpcja ludzkiego mięsa będzie, że tak powiem, troszeczkę bardziej uzasadniona niż zwykle…
Podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej kapitan John Boyd (Guy Pearce) zdobywa jeden z posterunków wrogiej armii. Nie czyni tego jednak w jakiś heroiczny sposób. Kiedy jego oddział dostał się pod ciężki ostrzał nieprzyjaciela, kapitan spanikował i… kładąc się na ziemi udawał zabitego. Po tym jak Meksykanie roznieśli wojsko amerykańskie, zabitych z obu stron, wraz z prawie „martwym” Johnem Boydem, przewieziono do obozu i zaczęto grzebać. Wykorzystując gapiostwo grabarzy i małą ilość żołnierzy pozostawionych w bazie, kapitan postanowił zaatakować i tak oto tchórzostwem, pokonał nieprzyjaciół i stał się bohaterem. Jednak dowództwo podejrzewało, że coś jest nie tak i zamiast nagrodzić Boyda, zdecydowało się go „zesłać” do znajdującego się w górach Sierra Newada fortu, gdzie stacjonowało zaledwie kilku bardzo ekscentrycznych żołnierzy. Pewnej nocy do placówki tej dociera tajemniczy, doszczętnie wycieńczony człowiek i opowiada o okropnościach, jakie spotkały jego i jego przyjaciół z ręki niejakiego pułkownika Ivesa. Wyprawa, w jakiej Colqhoun, bo tak się przedstawił, brał udział została przerwana przez burzę śnieżną, która zmusiła jej uczestników do schronienia się w jaskini. Kiedy zaczęło brakować jedzenia i z głodu zmarła pierwsza osoba, pułkownik postanowił, że wszyscy zjedzą jego ciało. Gdy Ives skosztował ludzkiego mięsa, obudziła się w nim prawdziwa bestia. Zaczął on po kolei zabijać członków wyprawy i zjadać ich ciała. Oprócz Colqhouna z zajścia cało uszła jeszcze pewna kobieta, ale przetrzymywana przez oprawcę w każdej chwili może stać się jego kolejną ofiarą. Znajdujący się w forcie żołnierze postanawiają wyruszyć z misją ratunkową. Niestety w trakcie jej trwania sami będą potrzebowali pomocy, gdyż opowieść Colqhouna nie do końca była prawdziwa…
Jak już zdążyłem wspomnieć we wstępie, „Drapieżcy” to obraz, który znacznie wyróżnia się wśród produkcji kanibalistycznych. Pojawiający się tutaj wątek spożywania mięsa ludzkiego został oparty na starej indiańskiej legendzie. Według niej wojownik (Windigo) zjadając ciało drugiego człowieka, zwykle wroga, kradnie jego siłę i ducha. Niestety, gdy raz dopuści się aktu kanibalizmu, jego głód staje się straszny i nienasycony, a chwilowo zgasić może go tylko konsumpcja kolejnej ofiary. Słów tej legendy nieustannie trzyma się pani reżyser, która już pierwszymi kadrami (scena, w której główny bohater leży cały we krwi swoich żołnierzy) daje nam sygnały, czego też możemy spodziewać się po kolejnych minutach projekcji. I faktycznie akcja z czasem nabiera potężnego rozpędu. Odizolowani od świata ludzie stają się ofiarami szaleńca praktykującego stare indiańskie rytuały. Co ciekawe, oprawca nie czyni tego świadomie. Kiedy umierał z głodu, a obok niego leżało ciało martwego człowieka, nie myślał on o niczym innym, jak tylko o własnym przetrwaniu. Uczta, jakiej wówczas się dopuścił była dnia niego zarówno zbawieniem, jak i przekleństwem. Po przekroczeniu niewidzialnej granicy człowieczeństwa nie mógł on już wrócić do normalnego życia. Zresztą siła, jaką wówczas poczuł dała mu wręcz nieograniczone możliwości. Z czasem nasz bohater po prostu nie chciał już wrócić do tego, co było kiedyś. Zważywszy na fakt, iż w tym obrazie z kanibalizmem spotykamy się na polu wojennym, nie możemy rościć żadnych uwag do samego pomysłu na film. Wszak każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak często, nawet podczas II Wojny Światowej, można było usłyszeć o tego typu aktach. Dlatego wydaje mi się, że wbrew wszelkim pozorom obraz ten staje się naprawdę autentycznym filmem dla potencjalnego widza. Bo kiedy głód zajrzy w oczy człowiekowi, ten praktycznie nie cofnie się przed niczym, aby go zaspokoić – a już na pewno, gdy w grę wejdzie jakiekolwiek mięso…
Jeżeli chodzi o wartości czysto filmowe, tutaj też nie znajduję zbyt wielu „ale”. Pierwsze, co rzuca się nam w oczy, to wspaniałe kadry górskich terenów, gdzie rozgrywa się akcja gówna. Warto zauważyć tutaj fakt, że film ten realizowany był u naszych południowych sąsiadów w Czechach i na Słowacji. Malownicze plenery tamtejszych gór i lasów dosłownie hipnotyzują swym pięknem, nadając przedstawionej historii wręcz magicznego wymiaru. Spokojnie prowadzona akcja co chwilę przerywana jest właśnie pojedynczymi ujęciami wspaniałej flory i fauny południowoeuropejskich lasów. Odpowiednie lokacje znakomicie sprawdzają się też w sferze budowania klimatu. A ten w tym filmie naprawdę stoi na wysokim poziomie. Jeszcze zanim dane nam będzie zobaczyć prawdziwe okrucieństwo, gdzieś podświadomie będziemy czuć lęk przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Kiedy do tego wszystkiego dojdzie jeszcze całkowita izolacja głównych bohaterów (całość akcji toczy się wysoko w górach, przy nieustannie szalejącej burzy śnieżnej) zostajemy wręcz przygnieceni mrocznym ciężarem klimatu. Niemalże genialnie do tego wszystkiego została dopasowana ścieżka dźwiękowa, która została stworzona na zasadzie przeciwieństwa. W momencie, gdy na ekranie możemy zobaczyć prawdziwie bezlitosne sceny, w tle słyszymy wesołą muzykę w stylu country. Natomiast, gdy nasi bohaterowie krzątają się przy swoich codziennych obowiązkach takich jak rąbanie drewna na opał, czy mające na celu hartowanie organizmu ćwiczenia, możemy usłyszeć bardzo spokojne, wręcz usypiające melodie w stylu „new age” i „folku”. Będąc przy plusach na chwilę zatrzymam się jeszcze nad kreacjami aktorskimi, które w tym filmie prezentują się naprawdę solidnie. Największe słowa uznania kieruję w stronę Guy’a Pearce’a (Kapitan John Boyd), Roberta Carlyle’a (Colqhoun) i Neala McDonougha (Reich). Bez wątpienia są to postaci, stanowiące główny motor napędowy obrazu pani Bird.
Co więc tak naprawdę nie sprawdza się w tym filmie? W sumie jest tylko jedna rzecz, która ujawnia się najczęściej dopiero po drugim, trzecim seansie. Tak na dobrą sprawę w tym horrorze, nie ma praktycznie w ogóle… horroru. Znakomicie film ten sprawdza się jako mroczny thriller lub nawet dramat, ale nie horror. Wiele scen, które można było przedstawić znacznie bardziej dosadnie, jest tylko lekko zaakcentowanych. Dodatkową bolączką staje się też wiele ciekawych akcji rozgrywających się całkowicie poza kadrem kamery. Szkoda, naprawdę szkoda, że pani reżyser zabrakło odwagi na to, aby pokazać kilka bardziej drastycznych ujęć.
Niemniej jednak „Drapieżcy” to obraz, który ogląda się z niezwykłą ciekawością. I to nie tylko przez miłośników grozy. Ciekawa fabuła sprawia, że film ten znajdzie również poklask wśród zwykłych widzów. Znakomity klimat, genialna ścieżka dźwiękowa, wspaniałe lokacje kręcenia poszczególnych scen i niezłe aktorstwo, sprawią, że pewne braki pojawiające się na linii czystej filmowej grozy z łatwością puścimy w niepamięć. Głodni napięcia? Więc nie czekajcie niczym drapieżcy, rzućcie się na ten smakowity kąsek!
Ocena: 8/10
Tytuł oryginalny: Ravenous (AKA Voraz / Dravci / Vyhladovaní
Reżyseria: Antonia Bird
Scenariusz: Ted Griffin
Zdjęcia: Anthony Richmond
Muzyka: Michael Nyman, Damon Albarn
Produkcja: Czechy, Meksyk, Słowacja, USA, Wielka Brytania
Gatunek: Horror
Data premiery (świat): 16.03.1999
Czas trwania: 100 minut
Obsada: Bill Brochtrup, Joseph Runningfox, Neal McDonough, Stephen Spinella, John Spencer, Jeffrey Jones, Jeremy Davies, David Arquette, Robert Carlyle, Guy Pearce