Geneza planety małp / Rise of the Planet of the Apes (2011)

Trudno nie pisać w kontekście „Genezy planety małp” o innych małpich wybrykach, które Kino zaoferowało widzom. A było już tego sporo. Tych lepszych i tych gorszych. Jednak dziwnym jest to, jak krótka powieść Pierre’a Boulle’a (bardzo dobra skądinąd) potrafiła być kanwą dla tak bogatej filmowej twórczości. Zaczęło się ponad 40 lat temu, kiedy to furorę zrobiły kostiumy i charakteryzacja, następnie rok 2001 i wizja Tima Burtona z charyzmatycznym generałem Thade’em i ciekawą scenografią aż do teraz, czyli do totalnego skomputeryzowania.
Jednak nie miałby racji ten, kto uważa, że „Geneza…” ucieka w efekciarskie bajery daleko pozostawiając za sobą treść. Wręcz przeciwnie. Bardzo powoli dąży do ukazania motywów działań małpy – Cezara, który zostaje prowodyrem buntu. Widzimy Willa Rodmana – naukowca zdeterminowanego, by zdobyć lekarstwo na chorobę ojca. Po katastrofalnym incydencie w laboratorium, przemyca do domu małego szympansa, którego matka poddawana była różnym eksperymentom. Z wiekiem Cezar zmienia swoje nastawienie do ludzi i prowadzi człekokształtnych ku rewolucji.
Za co trzeba pochwalić film Wyatt’a to na pewno poryw na ambicję (wspomniane wyżej skrupulatne ukazanie motywów i w miarę logiczna konstrukcja – bez drastycznych głupot), a nie próba zrobienia kolejnej Hollywoodzkiej papki. Szkoda tylko, że reżyserowi nie do końca się to udało. „Geneza…” po jakichś 40 minutach zaczyna zdrowo przynudzać, a ja tylko czekam aż w końcu zerwą te okowy i zacznie się prawdziwa walka na śmierć i życie. Kiedy to następuje, czeka na mnie kolejny zonk, bo ledwo co małpy uciekły, to zaraz lecą napisy końcowe. Oczywiście było trochę solidnej akcji, dobrze nakręconej, lecz… po raz kolejny wszystko, co warte uwagi poszło w trailer – sam myślałem, że po bitwie na moście zaraz się to zacznie mocniej rozkręcać, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Na plus jeszcze scena w trakcie napisów.
Jednakże oprócz dość niestandardowo rozłożonych proporcji reszta jest już całkiem Hollywoodzka. Postacie są papierowe i bezpłciowe (przoduje Freida Pinto), takie jakich wiele już widzieliśmy w niejednym blockbusterze. Dodatkowo razi silenie się na jakiś przynajmniej po części niepretensjonalny wątek rodzinny plus rzecz jasna banalny romans, który na szczęście został zgrabnie pomyślany i nie irytuje tak, jak w większości amerykańskich filmideł. Wszystko jednak idzie jak krew w piach, bo bagaż emocjonalny tej historii nie jest zbyt wielki, gdyż tak właściwie jesteśmy biernymi obserwatorami, których ciężko usadowić po którejkolwiek ze stron konfliktu. Z niechęcią patrzymy na złe traktowanie małp, ale nie poczuwamy się do kibicowania im w buncie.
Niemniej jednak zaskoczyła mnie „Geneza…”. Zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Ma w sobie jakiś dryg, coś co ją po trosze odróżnia od innych wyrobów zza Oceanu nie wartych funta kłaków. Mimo wszystko, żeby była jasność, film Wyatt’a jest po prostu poprawny, ale jak się okazuje w dzisiejszym kinie rozrywkowym nawet poprawność jest w cenie.
Ocena: 5/10
Tytuł oryginalny: Rise of the Planet of the Apes
Reżyseria: Rupert Wyatt
Scenariusz: Amanda Silver, Rick Jaffa
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Muzyka: Patrick Doyle
Produkcja: USA
Gatunek: Przygodowy, Akcja, Sci-Fi
Data premiery (Świat): 03.08.2011
Data premiery (Polska): 05.08.2011
Czas trwania: 105 min
Obsada: James Franco, Freida Pinto, John Lithgow, David Oyelowo, Brian Cox, Tom Feston