Hellraiser VII: Sekta – Hellraiser 7: Deader (2005)

Po czteroletniej przerwie Pinhead powrócił i to ponownie pod patronatem reżysera wcześniejszej, szóstej odsłony, Ricka Bota. Artysta ten niemal od razu po premierze i świetnych recenzjach „Hellraisera: Drogi do piekła” otrzymał propozycję nakręcenia kolejnej części serii. Oczywiście zgodził się na taki wariant, ale pod warunkiem, że scenariusz przejdzie przez ręce samego ojca Cenobitów, czyli Clive’a Barkera. Jego prośba spełniona została jeszcze w 2003 roku, ale realizacja kolejnego sequela nie ruszyła z miejsca od razu. Zresztą cała przygoda z napisaniem scenariusza i przygotowaniami do „Hellraiser: Deader” była dość skomplikowana. Producenci zaraz po sukcesie wcześniejszej odsłony chcieli pójść za ciosem i nakręcić kolejną historię z piekła rodem. Pośpiech ich był tak duży, że zdecydowali się na adaptację scenariusza z zupełnie innego obrazu. Poddali go gruntownej korekcie (dokładnie zajął się tym Neal Marshall Stevens, twórca scenariusza między innymi do horroru z 2002 roku, „Trzynaście duchów” – „Thir13en Ghosts”) a następnie odesłali do Barkera. Ten, pomimo iż scenariusz przerobił powtórnie i naniósł olbrzymią liczbę poprawek, nadal nie ukrywał swojego niezadowolenia z nazbyt kompromisowego, jak na realia całej serii, wątku głównego. Wtedy jeszcze nikt za bardzo nie wiedział, co dokładnie ma oznaczać ta „kompromisowość”, ale niezbyt pochlebne opinie na temat nowych przygód Pinheada wypowiedziane przez pana Clive’a nie napawały fanów optymizmem. Nawet zestawienie obok siebie faktów, że „Deader” realizowany jest wspólnie przez Bota, Barkera i Vivi Dragana Vasile’a (jeden z najbardziej zasłużonych ludzi kina w Rumuni, twórca zdjęć do ponad 40 obrazów) a główną rolę zagrać miała w nim, znana z wielu mrocznych opowieści, Kari Wuhrer, nie poprawiło humoru miłośnikom serii. Po ponad roku utarczek i ciągłych oczekiwań w końcu na półki wypożyczalni filmów zawitała siódma odsłona przygód Pinheada i jego demonicznych kompanów. Czy jednak warto było czekać? Tego już dowiedzie się z poniższego tekstu…
Niezwykle odważna i ambitna reporterka pewnej londyńskiej gazety, Amy Klein, w swojej pracy nigdy nie cofała się przed poznaniem prawdy. Kiedy już podjęła się realizacji konkretnego artykułu nikt, ani nic nie mogło jej powstrzymać przed jego napisaniem. Jej charyzma świetnie postrzegana była w pracy i choć wśród kolegów po fachu uchodziła za osobę dość dziwną, to i tak każdy zazdrościł jej talentu. Jej trud i niezwykły profesjonalizm oczywiście doceniali też jej przełożeni, a w szczególności szef czasopisma, Charles, który zawsze dla niej trzymał najciekawsze tematy. Pewnego razu do redakcji trafia przedziwna kaseta video z nagraniem rytuału tajemniczej sekty z Europy Wschodniej. Nakręcony niemal w formie dokumentu film przedstawiał samobójstwo młodej kobiety, która chwilę później zostaje wskrzeszona przez enigmatycznego guru zgromadzenia, Wintera. Zaintrygowana przedstawionym materiałem Amy postanawia zbadać jego prawdziwość. W tym celu wyrusza do Rumuni, a dokładnie do Bukaresztu i tam rozpoczyna prywatne śledztwo, które doprowadzi ją aż pod mroczne bramy piekła…
Cztery lata oczekiwań, świetna ekipa produkcyjna, wyprowadzenie całej akcji poza granice USA i doprawienie jej okultystycznymi rytuałami nie pozwoliło nawet w małej części zbliżyć się siódmej odsłonie do wcześniejszego, znakomitego szóstego odcinka serii. Niestety porażka prawie na całej linii… Zawodzi praktycznie wszystko, prócz Kari Wuhrer i kilku naprawdę klimatycznych ujęć (głównie z początku filmu). Podobać mogą się również zdjęcia zrealizowane w całości w Bukareszcie. Osadzenie tam niemal całej akcji okazało się trafnym wyborem, niestety szkoda, że potencjał tego miasta wykorzystano tylko w 10%. Reszta elementów ma się wprost dramatycznie i swoim poziomem zrównuje się z jak dotąd najgorszą częścią całej sagi, czyli „Hellraiser 4: Dziedzictwo Krwi”. Jak na ironię, obie te historie zapowiadane były jako powrót do korzeni serii. Pytanie tylko, w którym punkcie? Cóż, złośliwi powiedzą, że tylko w jednym – część pierwsza, podobnie jak odsłona siódma, jest tak samo fatalnie udźwiękowiona – choć w rankingu na tę najgorszą ta ostatnia zdecydowanie wysuwa się na czele. Tak samo kiepsko jak muzyka ma się scenariusz, albo jak kto woli, jego brak. Ciężko w ogóle powiedzieć, czym tak naprawdę jest „Deader”? Zaczyna się owszem bardzo porządnie, czuć wyraźnie nawiązanie do wcześniejszych odsłon (szczególnie piątej i szóstej). Mamy ciekawie zarysowaną intrygę, mamy też ambitną reporterkę („Inferno” – kontrowersyjny policjant, również indywidualista, „Droga do piekła” – szukający przebaczenia mąż, gotowy na wszystko, aby dowiedzieć się co stało się z jego żoną), która w poszukiwaniu prawdy nie obawia się zmierzyć z siłami nadprzyrodzonymi. Ale cóż z tego, że w tych aspektach filmy te są do siebie podobne, skoro „Deader” całkowicie pozbawiony jest klimatu. Aż dziw bierze, jak Bot mógł tak fatalnie wywiązać się ze swoich obowiązków. Jedynie jego dobre imię ratować może to, iż ze skryptu, który otrzymał nie mógł uformować nic lepszego. Pisały go aż trzy osoby i cóż z tego, skoro każda z nich czerpała z zupełnie innego konspektu. Wyszło z tego… No właśnie, jak to nazwać? Miszmasz pomiędzy cyber-punkowym nastrojem każdej części „Matrixa”, gotycką kreacją pomieszczeń i postaci znanych chociażby z kultowego „Omena”, a demonicznym rysem diabelskich stworzeń wykreowanych przez Barkera. Trzech scenarzystów, trzy zupełnie odmienne spojrzenia na film. Widać, że twórcy spróbowali stworzyć coś nowoczesnego, coś, co mogłoby zapoczątkować nowy nurt w horrorze, jednak efekt końcowy wyszedł przerażająco słaby. Po jakichś 20 minutach z obrazu tego niczym z przebitego koła całkowicie uchodzi powietrze. Akcja staje w miejscu, a na domiar złego na ekranie zaczynają pojawiać się chyba wszystkie znane już z wcześniejszych odsłon efekty specjalne i tricki filmowców. Szkoda, bo po częściach 5 i 6 wydawało mi się, że saga Pinheada i jego Cenobitów posiada niewyczerpalne możliwości, a tu taka wpadka…
Podsumowując siódmą odsłoną „Hellraisera”, z przykrością muszę stwierdzić, że jest ona jedną z najgorszych, jakie do tej pory oglądałem. Wiadomo, że w roku 2005 pojawiła się też kolejna część tej serii i niestety podobnie jak i ta niczym specjalnym nie zachwyciła. Może i uprzedzam fakty zdradzając w tej recenzji pewne szczegóły „Hellraisera: Hellworld”, ale wierzcie mi, nie ma tu czego taić. Kiedy Pinhead rządzi to rządzi, kiedy zawodzi to zawodzi. Mam do tej serii prawdziwy sentyment, jednak nawet jako bardzo zagorzały fan nie zamierzam z „talerza zmiatać wszystkiego, co przyrządzą” mi twórcy. Na pewno jest to wielka szkoda, że taka ikona horroru jak Pinhead pomału zaczyna zapadać się w piekielne czeluści i już chyba tylko „rozpaczliwie wystrzelone w starych, wiernych fanów łańcuchy”, resztkami sił pozwalają mu utrzymać się na powierzchni świata mroku.
Ocena: 4/10
Tytuł oryginalny: Hellraiser 7: Deader
Reżyseria: Rick Bota
Scenariusz: Neal Marshall Stevens, Clive Barker, Tim Day
Zdjęcia: Vivi Dragan Vasile
Muzyka: Lorne Balfe, Henning Lohner
Produkcja: USA, Rumunia
Gatunek: Horror
Data premiery (świat): 7.06.2005
Czas trwania: 88 minut
Obsada: Ioana Abur, Madalina Constantin, Linda Marlowe, Georgina Rylance, Marc Warren, Simon Kunz, Paul Rhys, Kari Wuhrer, Doug Bradley