Pokuta / Atonement (2007)

Zatrzymane
Sumienie. Czym byłby człowiek bez swojego sumienia? Czy byłby jeszcze człowiekiem? Czy o naszym człowieczeństwie stanowią drapacze chmur, loty w kosmos i coraz szybsze superkomputery czy może moralność, zdolność przyznania się do błędów oraz możliwość ich naprawienia? Jesteśmy ludźmi, istotami omylnymi, które muszą popełniać błędy, by odkrywać prawdę o sobie. Nieraz nasze postępowanie rani, sprawia ból innym. Robimy rzeczy okropne, podłe, nikczemne, ale zawsze mamy szansę naprawić wyrządzone zło, przyznać się do grzechu i odbyć… pokutę.
Trzynastoletnia Briony zauroczona jest synem gospodyni, Robbiem. Serce młodego mężczyzny należy jednak do jej starszej siostry, Cecilii, która odwzajemnia jego uczucie. Pewnego dnia chłopak prosi dziewczynkę o wręczenie siostrze listu. Przez przypadek w kopercie znajduje się dość obsceniczny tekst, który Briony czyta przed oddaniem adresatce. Tego samego dnia przyłapuje kochanków podczas stosunku. Wieczorem dziewczynka staje się świadkiem próby gwałtu na jej kuzynce, Loli. Przed policją składa zeznanie niesłusznie obciążające Robbie’go. Chłopak trafia do więzienia, a Cecilia zrywa kontakt z rodziną. Kilka lat później wybucha II wojna światowa; Robbie zaciąga się i wysłany zostaje do Francji, Cecilia zaś zostaje pielęgniarką. Briony, która w przeciągu tych kilku lat zdała sobie sprawę ze swojego błędu i jego konsekwencji, stara się odpokutować wyrządzone krzywdy.
Przed seansem byłem raczej negatywnie nastawiony do „Pokuty”. Ileż to już oglądaliśmy filmów, w których wojna rozdziela kochanków, przeżywających następnie przygody na lądach i morzach z powiewającą w tle flagą amerykańską. „Pokuta” okazała się jednak filmem bardzo odbiegającym od moich wyobrażeń – na szczęście.
Siła filmu Wrighta tkwi w jego fenomenalnym scenariuszu, a ściślej, w fenomenalnej historii, która w jego ramach przekazywana jest w bardzo udany sposób. Wymowa ideowa „Pokuty” może i nie jest niczym oryginalnym, ale siła, z jaką została tu ukazana, wywołuje zdumienie i brawa na stojąco. Hampton (Oscar za „Niebezpieczne związki”), w ślad za McEwanem, przedstawia nam los trójki bohaterów, których szczęście i spokój duszy kończy się w pewną letnią noc. Mała dziewczynka wypowiada słowa, które są wyrokiem zarówno dla jej siostry i Rabbie’go, ale również dla niej samej. Mała Briony zawsze dostawała to, czego chciała. Napisała sztukę – dostawała pochwałę, upewnienie w swym talencie. Chciała zwrócić na siebie uwagę Robbie’go – skoczyła do wody, by ten mógł ją uratować. Chciała być w centrum uwagi wszystkich… i tu pojawił się problem. Robbie zafascynowany Cecilią okazywał jej tylko sympatię. Dla dziecka przyzwyczajonego do bycia w centrum uwagi był to spory cios. Jej podświadomość zaczęła więc układać plan odegrania się na mężczyźnie. Okazja do tego przychodzi niemal natychmiast. Wypowiadając przed policją słowa: „widziałam na własne oczy” otwiera przepaść, w którą strąca zapewne dwoje najważniejszych dla niej osób, ale i samą siebie.
„Pokuta” to wstrząsająca opowieść o tym, jak łatwo jest zaprzepaścić życie. I nie trzeba tu wcale wstrzykiwać sobie heroinę do oka czy zachodzić w ciążę w wieku 14 lat. Czasem wystarczy kilka słów, by zamienić życie w koszmar. I to wszystko jednak nie wystarczyłoby, aby „Pokuta” była filmem niezwykłym. Cała ta uniwersalna opowieść nabiera porażającej siły dopiero dzięki przewrotnemu zakończeniu. Bo oto jak napisałem wyżej, każdy z nas może odpokutować za swoje grzechy, czy jednak na pewno? Co jeśli odpuszczenie grzechów ma nigdy nie nadejść; wyrzeczonych słów nie da się unieważnić, a popełnionych błędów naprawić? Co jeśli niszczy się kogoś bezpowrotnie? Każdy z nas ma swoje grzechy i czyny, których żałuje (lub zacznie żałować). Czy uda nam się wymknąć pułapce czasu, przezwyciężyć wstyd? Czy uda nam się chociaż w części naprawić wyrządzone zło? A jeżeli nie?
Siła wyrazu „Pokuty” jest ogromna, ale i delikatna zarazem. Nie wdziera się do umysłu widza za pomocą „oręża”, lecz sugestii. Znakomita historia (lepszej w Kinie nie widziałem już od dawna) w rękach reżysera została potraktowana z należytym szacunkiem i uwagą. Zadbano tu o stronę techniczną. Przede wszystkim urzekające zdjęcia Seamusa McGarvey’a (który już przy „Godzinach” ukazał swój kunszt) zachwycają wielorodnością i znakomitym dopasowaniem do poszczególnych scen. Ujęcia przedstawiające grozę i chaos wojny rzucają na kolana, gdyż zamiast szybkiego, urywanego montażu, są długie i pełne zimnych kolorów. Scena na plaży jest zdumiewająca i chociażby dla niej warto film zobaczyć w kinie. Nominacja do Oscara jest w tym wypadku koniecznością.
Wspaniale swoją obecność zaznacza również muzyka Dario Marianelliego. Ten bardzo oryginalny kompozytor stworzył piękną, poruszającą, ale zarazem daleką od hollywoodzkiego kiczu ścieżkę dźwiękową. Delikatną, ale zapadającą w pamięć. Po raz kolejny połączył siły z pianistą, Jeanem-Yvesem Thibaudetem, co dało wspaniały efekt. Zakup płyty z muzyką dla każdego szanującego się melomana to rzecz obowiązkowa. Jedyne, co mam do zarzucenia tej partyturze, to fakt, że miejscami w filmie jest zbyt ostentacyjnie użyta (np. w scenie, gdy Briony z okna patrzy na aresztowanie Robbie’go). Nie mniej również i tutaj Oscarowa nominacja to minimum.
Koniecznie trzeba także napisać kilka zdań o „Pokucie” jako melodramacie. Film bowiem wymyka się konwencjom tego gatunku, na co będą narzekać siedzące w kinie Krystyny, a co dla bardziej dojrzałych odbiorców będzie kolejną zaletą filmu. Gdyby reżyser zrezygnował z ostatniej sceny (jak i fragmentów z listami i pocztówką), całość prezentowałaby się pod tym względem jeszcze lepiej. Nie jesteśmy tu jednak karmieni co chwilę mdłymi obrazami rodem z „Pearl Harbor” i ta próba oddalenia się od sztampowego romansidła z pewnością powinna zostać doceniona.
Mimo tych wielu zalet „Pokuta” nie jest jednak arcydziełem, jakim miała szansę się stać. Na dzień dzisiejszy widzę dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Przede wszystkim w obrazie roi się od malutkich niedociągnięć. Niestety, może w innym filmie nie przeszkadzałyby mi one tak bardzo, ale Wright rozbudził mój apetyt i nie do końca potrafił go zaspokoić. Film nie jest bezbłędnie wyważony (ostatnim obrazem, jaki widziałem, który pod tym względem spełniał najwyższe nawet kryteria, był chyba „Capote”). Takie małe błędy i niekonsekwencje w prowadzeniu i przedstawieniu akcji (nie utożsamiać z pościgami samochodowymi) poważnie zaważyły na ocenie filmu.
Drugim problemem „Pokuty” jest Keira Knightley i, w o wiele mniejszym stopniu, Saoirse Ronan. Zacznę od panny Knightley, mimo że jej fani zaraz zostawią tu tysiąc komentarzy broniących „koffanej” idolki. Niestety, nie ważne jak piękne stroje nosi i jaką ilość makijażu nałożą jej charakteryzatorki, Keira Knightley zawsze pozostaje Keirą Knightley. Nie ważne czy jej bohaterka ma na imię Cecilia, Elizabeth czy Ginewra – Keira zawsze gra ją za pomocą kilku tych samych min (w skład których wchodzi także jej charakterystyczny ruch szczęką). Jej występ w „Pokucie” to zawód niemalże w całej linii, bowiem ledwie w kilku momentach udaje jej się tchnąć w swoją postać życie. Kiedy oglądamy „Piratów z Karaibów” nie ma to większego znaczenia, jednak w tym wypadku trójkąt Briony – Robbie – Cecilia jest kluczowy. Aktorzy muszą bezbłędnie przekazywać wzajemne emocje swoich postaci. W trybikach tej maszyny nic nie może zgrzytać, a niestety przez pannę Knightley, zgrzyta niemiłosiernie. Jeśli Akademia i w tym roku zgotuje nam żałosny spektakl pod tytułem „nominacja za rolę pierwszoplanową”, to pozostanie kibicować scenarzystom, by nie dopuścili do ceremonii. Przy chociażby Julie Christie i jej występie w „Away from Her” Keira sprawia wrażenie drewnianej lalki usiłującej zostać aktorką. Zarówno tu jak i w „Dumie i uprzedzeniu” przyćmiła ją zaś Brenda Blethyn, mimo że w „Pokucie” na ekranie jest w zaledwie kilku scenach.
Sporo dobrego mówiło się również o roli Saoirse Ronan. I w tym wypadku pozostaje mieć wiele do życzenia. Kreacja młodej aktorki jest do bólu wystudiowana przez reżysera i razi swoją teatralną sztucznością. Saoirse jest jednak wciąż młodą osobą, a ponieważ jakiś potencjał ma, pozostaje mieć nadzieję, że z czasem się wyrobi i będzie niezłą aktorką (zwłaszcza, że już za rok na ekrany kin wejdzie „Nostalgia anioła”). Jej winą jest jednak zaburzenie logicznej ciągłości w kreowaniu psychologicznego wizerunku Briony.
Te dwie role psują, niestety, starania pozostałej części aktorów, którzy spisują się wyśmienicie. Do Jamesa McAvoy’ego z każdym filmem nabieram większego szacunku. Nie ważne czy gra fauna czy Szkota szukającego szczęścia w Afryce, zawsze jest autentyczny. Rola Robbie’go to chyba jego najlepsze dokonanie i jeśli ktokolwiek z obsady zasłużył na nominację do Oscara, to właśnie on. Również pozostali aktorzy jak: Juno Temple, Romola Garai, czy wielka Vanessa Redgrave doskonale wywiązują się z powierzonych im zadań.
„Pokuta” miała w sobie olbrzymi potencjał i w znacznym zakresie go wykorzystała. Już dawno żaden film nie pozostawił mnie z tyloma pytaniami i wielkim smutkiem. Genialna historia, odbiegający od konwencji sposób przedstawienia obrazu (m.in. świetny zabieg rozbudowywania raz już widzianej sceny), znakomita strona techniczna sprawiają, że nie jedna osoba zwyczajnie pokocha ten film. „Pokuta” to jednak przykład również na to, jak nieprzemyślany dobór obsady i małe, ale liczne niedociągnięcia w konstrukcji i odstępstwa od raz obranej drogi sprawiają, że zamiast dzieła wybitnego, jakim „Pokuta” miała bezapelacyjnie szansę się stać, otrzymujemy obraz „tylko” bardzo dobry.
Mamy dopiero połowę Oscarowego sezonu, jednak już w tej chwili wiem, że będę w kilku kategoriach kibicował filmowi, bo niewątpliwie zasługuje na niejedną nominację (jeśli idzie o scenariusz, to i statuetka nie będzie przesadą). Zmarnowana szansa jednak trochę boli.
Tytuł oryginalny: Atonement
Reżyseria: Joe Wright
Scenariusz: Christopher Hampton
Zdjęcia: Seamus McGarvey
Muzyka: Dario Marianelli
Produkcja: Wielka Brytania/Francja
Gatunek: Melodramat/Wojenny
Data premiery (Świat): 29.08.2007
Data premiery (Polska): 08.02.2008
Czas trwania: 130 minut
Obsada: James McAvoy, Keira Knightley, Romola Garai, Saoirse Ronan, Vanessa Redgrave, Juno Temple, Brenda Blethyn.