Spacer po linie / Walk the Line (2005)

„Cry, cry, cry”
Na wstępie do mojej recenzji słynnego „Amadeusza” napisałem, że opowieści o życiu słynnych ludzi zawsze były tematem chętnie podejmowanym przez filmowców. Dziś, mądrzejszy o kilka obejrzanych filmów, mogę dodać, że takie filmy są również łakomym kąskiem dla szacownej Akademii Filmowej. Można posunąć się jeszcze dalej i stwierdzić, że jeśli film opowiada o postaci kultowej dla amerykańskiej widowni, a do tego niczym nie wybija się ponad określenie „dobry”, to z pewnością może liczyć na kilka nominacji do Oscara. Jakże inaczej wytłumaczyć sobie fenomen tego film, który oprócz blisko 120 mln $ zarobionych w samych Stanach, może pochwalić się aż pięcioma nominacjami do najważniejszych nagród filmowych?
„Spacer po linie” jest opowieścią o jednym z najważniejszych muzyków w historii country – Johnny’m Cashu. Jest to swego rodzaju opowieść „od zera do bohatera”, Casha poznajemy, bowiem jako syna ubogich farmerów, później jako męża i ojca z trudem zarabiającego na utrzymanie rodziny, aż w końcu dochodzimy do momentu, w którym bohater szasta pieniędzmi na prawo i lewo, i staje się idolem milionów. Jednak najważniejszym aspektem opowieści jest związek Johnny’ego z równie popularną June Carter. A miłość tych dwojga będzie musiała przejść bardzo dużo zanim dane będzie jej zaznać spełnienia.
Jeżeli wydaje wam się, że ta opowieść jest dziwnie znajoma to… nie mylicie się. Film Jamesa Mangolda to obraz zadziwiająco wtórny, ckliwy i uproszczony. A tego żadnej biografii wybaczyć nie jestem zdolny. Chyba najważniejszym zadaniem tego typu filmów jest pokazanie prawdziwego życia człowieka, tego, co skrywa się za obrazami, piosenkami czy książkami. Gdybym chciał, aby mnie oszukiwano obejrzałbym obrady sejmu i reklamówki wyborcze polityków. Tymczasem ze „Spaceru po linie”, oprócz kilku faktów biograficznych, które możemy sprawdzić w encyklopedii, prawdy niewiele znajdziemy. Znajdziemy za to wiele utartych schematów, znanych na pamięć z setek produkcji. Po pierwsze Cash miał trudne dzieciństwo; ojciec nigdy nie umiał okazać mu uczuć faworyzując jego brata Jacka. Następnie związał się z kobietą, której tak naprawdę nie kochał, a kiedy spotkał swoją prawdziwą miłość – June- wszystko zaczęło się komplikować. Ucieczką od problemów stały się alkohol i narkotyki, co było początkiem drogi na dno. Ale miłość zwycięży (wielbicielkom „Klanu” w tym miejscu przydadzą się chusteczki).
Wszystkie te problemy są jednak tak schematyczne, że we mnie żadnych emocji nie wzbudziły. Nie uwierzyłem w historię, którą próbowano mi sprzedać w tak nieudolny sposób. Nie żeby aktorzy się nie starali, bowiem oni spisali się dobrze. Nie żebym nie lubił country, bo chociaż preferuję inny rodzaj muzyki, to do żadnego gatunku nie jestem uprzedzony (po tym jak zobaczyłem „Brokeback Mountain” kilka takich utworów znalazło się w mojej kolekcji). Po prostu w życiu widziałem zbyt wiele filmów, w których biedny bohater, mimo swego niewątpliwego geniuszu, zboczył na złą drogę, co nie było jego winą (był przecież wspaniały)…
Być może, a nawet na pewno, są widzowie, którzy uwierzyli w „Spacer linie” (podobnie jak są tacy, którym podobał się „Piękny umysł”). Ja się do nich nie zaliczam. Jednak ten film na w sobie coś, co pozwala przetrwać prawie 140 minut jego trwania. Przede wszystkim wątek samej June Carter. Jest ona kobietą, która mimo młodego wieku, twardo stąpa po ziemi. Wie, że aby przetrwać musi być ostrożna, miła i uśmiechnięta w każdej sytuacji. Pokornie gra swą rolę i walczy z miłością do Johnny’ego, zdając sobie sprawę, co znaczy być zranioną. Wątek June jest na tyle ciekawy i delikatnie opowiedziany, że kiedy znika ona z ekranu, zwyczajnie robi się nudno. Wielka w tym zasługa Reese Witherspoon. Aktorka znakomicie wpasowała się w rolę, tworząc wiarygodną kreację. Niestety, wbrew temu, co sadzą rozwrzeszczane nastolatki, dla których „Legalna blondynka” to dzieło wybitne, Reese nie powinna zdobyć Oscara, nominacji mogę dać swoje błogosławieństwo, ale robi się naprawdę przykro, gdy Akademia pomija o wiele lepsze i ważniejsze role. Przed samą ceremonią część widzów (o średniej wieku poniżej 15 lat) głośno piszczała o statuetkę dla Joaquina Phoenix. Pojawiały się nawet tak żenujące hasła jak „Panie Hoffman, odpuść sobie pan tego Oscara…”. Joaquin także zagrał dobrze, ale jego rola nie pozostawia po sobie wrażenia na długo. Lepiej grał w „Zatrutym piórze”, czy w „Gladiatorze” i w tym wypadku nawet nominacja jest sporym zaskoczeniem. Nie mniej aktorzy i muzyka to najmocniejsze strony filmu.
Muzyka, jaką tworzyli Cash i Carter nie każdemu musi się podobać, ale w filmie słucha się jej dobrze, a nawet bardzo dobrze. Witherspoon ma bardzo ciekawy głos i potrafi go wykorzystać. Phoenixowi wychodzi to gorzej, ale i tak jest nieźle. Warto zaznaczyć, że wszystkie piosenki zaśpiewali sami, co ma niebagatelne znaczenie.
Film można także pochwalić za zdjęcia, ale na pewno nie za dźwięk i nominacja w tej kategorii, podobnie jak za montaż, jest nieporozumieniem. Ja nominowałbym tylko Reese Witherspoon, ale Akademia ostatnio kieruje się coraz mnie zrozumiałymi dla mnie kryteriami.
Należy zadać pytanie czy taki film jak „Spacer po linie” powinien w ogóle powstać. Powinien, jeżeli większy nacisk położono by na prawdziwe, pozbawione tanich chwytów, przedstawienie tej historii. Chociaż z drugiej strony czy Johnny Cash był na tyle interesującą osobą by robić o nim film? Czy nie lepiej byłoby zrobić obraz o jego żonie? Natomiast w takim stanie, w jakim ujrzeli go widzowie… Cóż, w mojej opinii „Spacer po linie” mimo kilku dobrych elementów to film bardzo przeciętny, co nie zmienia faktu, ze miłośniczki „Klanu” i „Na wspólnej” będą wniebowzięte.
Tytuł oryginalny: Walk the Line
Reżyseria: James Mangold
Scenariusz: Gill Dennis, James Mangold
Zdjęcia: Phedon Papamichael
Muzyka: T-Bone Burnett
Produkcja: USA
Gatunek: Biograficzny/Muzyczny
Data premiery (Świat): 04.09.2005
Data premiery (Polska): 17.02.2006
Czas trwania: 136 minut
Obsada: Joaquin Phoenix, Reese Witherspoon, Robert Patrick, Shelby Lynne, Dallas Roberts, Ginnifer Goodwin