Frida (2002)

Burn it blue
„Pamiętaj, Frida jest chora, inteligentna i tkwi w niej demon!” – te słowa chyba najlepiej opisują postać meksykańskiej malarki Fridy Kahlo, kobiety tak niezwykłej, że „gdyby nie istniała, to należałoby ją wymyślić na potrzeby filmu”. Postać Fridy przeżywa w chwili obecnej istny renesans, a to za sprawą głośnego filmu Julie Taymor opisującej życie najsłynniejszej malarki tzw. realizmu magicznego, czyli latynoamerykańskiej formy surrealizmu. Życie malarki otrzymało w owocu pracy autorki „Tytusa Andronikusa” prawdziwie mistrzowską oprawę.
Obraz opisuje życie Kahlo od tragicznego wypadku w wieku 18 lat (m.in. kręgosłup złamany w 2 miejscach, noga w 11!, przebita miednica), aż do śmierci (prawdopodobnie samobójczej). Wraz z kamerą przemierzamy niezwykłe, pełne pasji życie malarki, ilustrowane jej obrazami, piękną meksykańską muzyką, głośnymi kłótniami i cichymi powrotami. Poznajemy kolejne etapy życia kobiety, która na trwałe zapisała się w historii malarstwa, rzadkie chwile radości i częste okresy walki z bólem. Jednak obraz Taymor jest czymś więcej niż kolejną, ckliwą biografią. Reżyserce udało się wymknąć z zaklętego koła kolejnych wybielonych filmów, które owszem, często dobre, ale w żadnym wypadku nie odzwierciedlają prawdy o życiu człowieka; jego wzlotach i upadkach. Wielu słynnych twórców ostatnich lat poległo właśnie na biografiach, Taymor udowodniła, że gdy ona siada za sterami produkcji, nie będziemy karmieni kolejnymi, konwencjonalnymi bajkami. Ale zacznijmy od początku.
To, co najbardziej rzuca się w oczy przy oglądaniu „Fridy” to zdumiewająca, wręcz zachwycająca swym mistrzostwem plastycznym forma. Reżyserka jest niezwykle wrażliwa na kolory, tak pisali wszyscy recenzenci, jednak w mojej opinii to coś więcej. Julie jest świadoma barw i możliwości, jakie daje wykorzystanie ich we właściwy sposób. Piękne intensywne czerwienie, pomarańcze czy róże łączą się z mocną zielenią, szlachetnym kolorem niebieskim, a czasem nawet z pełną smutku szarością. Dzięki tej świadomości widzimy jedno z najpiękniejszych wizualnie przedsięwzięć ostatnich lat. Piękno barw przejawia się właściwie w każdym kadrze. Barwy w tym filmie żyją własnym życiem, bawią się z naszym okiem, miejscami zacierając granice pomiędzy tym, co rzeczywiste a światem wewnętrznym bohaterki. Rodrigo Prieto w genialny sposób wchodzi w ten polichromatyczny świat Fridy, tworząc jedne z najpiękniejszych zdjęć 2002 roku. Co dla mnie zupełnie niezrozumiałe, za swoją pracę nie został nawet nominowany do Oscara, podczas gdy słusznym werdyktem byłoby przyznanie mu statuetki. Każdy, kto widział film, odebrał go w tak intensywny sposób w lwiej części właśnie dzięki niezrównanym umiejętnościom operatora. Rewelacyjne przejścia od obrazów malarki do aktorskich scen z jej życia olśniewają precyzją. Do najpiękniejszych momentów w filmie należy scena wypadku, gdy mężczyzna wypuszcza z dłoni małego, niebieskiego ptaka i widzimy złoty pył rozsypany na zakrwawionym ciele młodej malarki. Scena ta zachwyciła mnie swoim wewnętrznym pięknem.
Meksyk XX wieku poznajemy także dzięki wspaniałej scenografii znakomicie oddającej gorącego ducha meksykańskiej sztuki, ulicy, przyjęć i bójek. W takim filmie każdy detal ma niebagatelne znaczenie i łatwo jest popełnić błąd. Co więcej, scenografia musi współgrać ze zdjęciami, kostiumami, bowiem dopiero wszystkie te elementy skomponowane w jedną całość tworzą oprawę dla gry aktorów. Muszę przyznać, że we „Fridzie” wszystkie te elementy stoją na najwyższym poziomie i każde ujęcie jest prawdziwą ucztą dla oka. Dwa słowa poświęcę jeszcze kostiumom. Kahlo miała, bowiem swój własny, niepowtarzalny styl w ubieraniu się, styl odwołujący się zarówno do tradycji meksykańskich, jak i nowoczesnych prądów. Łącząc wiele różnych nurtów wypracowała image, który oczarowywał ludzi na całym świecie. Julie Weiss perfekcyjnie umiała odnaleźć się w świecie tkanin i wzorów doprowadzając kolejny aspekt filmu do perfekcji. Nie będę ukrywał, że pod względem wizualnym uważam „Fridę” za jeden z najbardziej dopracowanych i zachwycających dzieł ostatnich lat.
Moje serce zdobyła również piękna muzyka Elliota Goldenthala. Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa, mimo że zawiera zaledwie dwadzieścia minut tzw. muzyki ilustracyjnej, to są to cudowne minuty. To, co pozostaje w pamięci na długo to pełen młodości, pasji do wykreślić do życia i piękna motyw na gitarę. Towarzyszy nam on chociażby w scenach, gdy Frida biega. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten piękny temat, od razu się nim zachwyciłem. W filmie słyszymy także jego wariacje. Znaczna część ścieżki dźwiękowej to piękne piosenki, niestety nie dla każdego są to utwory przystępne, jednak utwór „Burn it Blue” zdobędzie serce wszystkich, jeżeli da mu się na to szansę. Moim zdaniem piosenka powinna dostać Oscara, natomiast Oscar za muzykę bezapelacyjnie powinien przypaść „Godzinom” lub „Dwóm wieżom”. Pamiętajmy jednak, że wcale nie umniejsza to randze partytury Goldenthala.
Bardzo dużo miejsca poświęciłem technicznym aspektom filmu, ale wierzcie mi, że aby dokładnie przekazać, to wszystko, co we „Fridzie” godne uwagi, trzeba by zapisać kilka stron! Teraz jednak zagłębię się już w samą opowieść i jej wykonanie aktorskie.
„Frida” to, bowiem przede wszystkim film o wnętrzu kobiety, której życie było wielkim pasmem bólu i rozczarowań. Tragiczny wypadek na zawsze wpisał się na karty jej życia. Frida przez cały czas, codziennie, odczuwała dojmujący ból, nie tylko fizyczny. Dziesiątki operacji zrobiły szkody porównywalne do samego wypadku, na malarce często eksperymentowano, poddawano ją bolesnym zabiegom, (gdy noga się zrastała niejednokrotnie znów ją łamano). Jednak oprócz cierpień fizycznych malarka miała wiele innych źródeł bólu. Największym z nich był oczywiście Diego Rivera. Słynny artysta był mężem malarki, a ich związek od początku nie był łatwy, ani szczęśliwy. Film znakomicie pokazuje, chociaż w pewnym stopniu, skomplikowanie ich wspólnych relacji, gdzie częste zdrady i głośne kłótnie nie były niczym niezwykłym. Ja nie mam jednak wątpliwości, że między artystami była miłość, trudna i bolesna, to fakt. Diego kochał Fridę, a czym bardziej ją kochał, tym bardziej ją ranił. Tabuny kochanek były sztyletami wbijanymi w plecy malarki, ale ona sama też nie zostawała dłużna mężowi. Wielu z nas mogłoby zadawać sobie pytanie, jak w ogóle można żyć w ten sposób? A jednak oni potrafili, przeżyli wspólnie 25 lat.
Frida nie mogła mieć dzieci, co również spowodowane było wypadkiem. Lekarze dokonali trzech aborcji zagrażających jej życiu, doszło także do licznych poronień. Tak pełne bólu życie odnalazło odzwierciedlenie w jej niezwykłej twórczości, która jest równorzędnym bohaterem filmu. Słynne obrazy Kahlo „Szpital Henry Forda”, „Kręgosłup złamany” czy „Podwójny portret: Diego i ja” dzięki temu filmowi możemy odczytać w zupełnie inny sposób, co bez znajomości życia malarki, byłoby niemożliwe. Sam spotykam się z opiniami, że malarstwo Meksykanki to „jakieś tam bazgroły”, z opiniami ludzi, którzy mówią, że Kahlo żyła w „beznadziejny sposób”. Ja po projekcji filmu byłem oczarowany zarówno samym filmem, jak i postacią Fridy i jestem ogromnie wdzięczy Hayek za to, że dzięki jej staraniom film mógł ujrzeć światło dzienne. To ona wystarała się o pieniądze, zbierała rzeczy należące do malarki, na potrzeby filmu nauczyła się malować. Jednak co najważniejsze, Salma stworzyła w tym filmie wspaniałą kreację, ja sam wątpiłem w jej możliwości, jednak oglądając ją na ekranie, byłem szczęśliwy, że to właśnie ona zagrała tę postać. Nominacja do Oscara się jej należała, chociaż nadal sądzę, że to Kidman słusznie wygrała statuetkę. Brawa należą się także Alfredowi Molinie, którego interpretacja Diego jest znakomita. Nie umiem inaczej sobie wyobrazić sobie postaci Rivery. Diego jest jak małe dziecko (tu odsyłam do jednego z moich ulubionych obrazów Fridy, na którym trzyma Diego w postaci dużego niemowlaka), jednak dziecko, które rani w sposób okrutny. Bardzo ucieszyłem się także obecnością mojego ulubionego aktora (obok M. Cliffa) – Geoffrey’a Rusha.
Jeżeli kogoś znudziłem moją recenzją, to przepraszam, mam jednocześnie nadzieję, że nie zniechęciłem was do obejrzenia filmu Taymor. Jest to bowiem bardzo dobra biografia oczarowująca pięknem realizacji (dzięki czemu film można oglądać 10 razy i ciągle odkrywać coś nowego, magicznego) opowieść o cierpieniu i miłości. Frida nie miała łatwego życia, wiele jej wyborów może się nam nie podobać, niemniej nie uprzedzajcie się do tego filmu opiniami niektórym ludzi niezdolnych docenić tego, co nie jest zgodne z ich prostymi (czy prostackimi) wymaganiami co do produkcji filmowych streszczającymi się w popcornie, wieszakach na kostiumy kąpielowe i hip-hopie. Dla mnie, osoby niezwykle wrażliwej na piękno, osoby lubiącej trudne tematy, życie pełne pasji, sztukę pełną emocji, film „Frida” to uczta dla zmysłów.
Tytuł oryginalny: Frida
Reżyseria: Julie Taymor
Scenariusz: Clancy Sigal, Anna Thomas, Diane Lake, Gregory Nava
Zdjęcia: Rodrigo Prieto, Emmanuel Lubezki
Muzyka: Elliot Goldenthal
Produkcja: USA, Meksyk, Kanada
Gatunek: Biograficzny, Dramat
Data premiery (Świat): 29.08.2002
Data premiery (Polska): 21.02.2003
Czas trwania: 123 minuty
Obsada: Salma Hayek, Alfred Molina, Mía Maestro, Ashley Judd, Antonio Bandera, Geoffrey Rush, Roger Rees, Valeria Golino, Edward Norton