Sweeney Todd / Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street (2007)

Apologia mordercy z Fleet Street
Najnowsze dzieło Tima Burtona wywołało sporo emocji w filmowym świecie. Otrzymało dwa Złote Globy (za najlepszy film i pierwszoplanową rolę męską), dwie nominacje do nagród BAFTA (za charakteryzację i kostiumy), Oscara za scenografię i dwie – nie mniej prestiżowe – nominacje Amerykańskiej Akademii Filmowej (za kostiumy i pierwszoplanową rolę męską). Film nieźle radzi sobie w box-office’ach. Krytycy przyjęli go dość sceptycznie i z rozczarowaniem. Wizjonerskie kino Burtona zawsze budziło kontrowersje, więc jako wielbicielka jego wcześniejszych obrazów wybrałam się na seans z wielkim apetytem. Apetytem na przepyszną, pastiszową makabrę w gotyckiej oprawie, przyprawioną sutą dawką czarnego humoru, jakiej należało się spodziewać po twórcy „Jeźdźca bez głowy”. Kino opuściłam bezbrzeżnie zdumiona. I wstrząśnięta.
Legenda seryjnego mordercy-golibrody, osadzona w dekoracjach wiktoriańskiego Londynu, to wymarzony temat dla reżysera o wyobraźni Tima Burtona. Benjamin Barker, powróciwszy do Anglii (pod przybranym nazwiskiem Todd) po piętnastu latach niewoli, dowiaduje się o samobójczej śmierci ukochanej żony. Postanawia dokonać krwawej zemsty na skorumpowanym sędzim Turpinie – bo to właśnie on, obsesyjnie pożądając pięknej pani Barker, doprowadził do niesłusznego skazania fryzjera oraz zrujnował życie jego rodzinie. Z pomocą Toddowi przychodzi ekscentryczna pani Lovett – właścicielka słabo prosperującej piekarni. Ponieważ zemsta golibrody niespodziewanie zaczyna zataczać szerokie kręgi, zakochana w nim wspólniczka utylizuje ciała jego nieszczęsnych klientów, przerabiając je na farsz do swoich wypieków. Burton zainteresował się tym materiałem już wkrótce po premierze przebojowego spektaklu Christophera Bonda, będącej jedną z kilku wariacji historii Sweeney’a Todda. Ćwierć wieku później reżyser zrealizował zamiar przeniesienia musicalu z broadwayowskich desek na ekran, zachowując znaczną wierność oryginałowi, co stało się jedną z głównych podstaw krytyki obrazu.
Filmowi zarzuca się nadmierną teatralność – zbyt ascetyczne plany, statyczną akcję, przerysowane aktorstwo. Zważywszy jednak na inspirację sceniczną adaptacją z 1979 roku, ta linia krytyki okazuje się wyrazami najwyższego uznania za osiągnięcie zamierzonego efektu. Podobnie ma się sprawa z zarzutem, że „Sweeney Todd” jest niesmacznie makabryczny i w dodatku w złym guście, bo krew – istotnie tryskająca rzęsiście na posadzki, ściany, odzież bohaterów, a nawet w oko kamery – ma kolor zupy pomidorowej. Można nie lubić filmów Burtona, ale warto wiedzieć, że konsekwentnie składa on w swych dziełach pokłon klasyce horroru, wynosząc kicz do rangi sztuki z równie wyśmienitym skutkiem jak Quentin Tarantino. W perspektywie tej stylistyki „Demoniczny golibroda…” okazuje się najbardziej „burtonowskim” obrazem w dorobku reżysera, nawet jeśli tym razem zabrakło paru charakterystycznych akcentów, na przykład muzyki Danny’ego Elfmana czy odpowiednio sutej dawki czarnego humoru. Te dwie kwestie zresztą budzą kolejne kontrowersje wokół filmu.
„Sweeney Todd” jest musicalem, więc w ponad połowie wypełniają go piosenki autorstwa Stephena Sondheima – czyli tak jak w broadwayowskim oryginale. Trącące nieco myszką, pełne dysonansów, niekiedy wręcz karkołomne melodie nie od razu wpadają w ucho. Po seansie w pamięci pozostają jedynie fragmenty piosenek, które ciężko zresztą zanucić przy przysłowiowym goleniu. To poniekąd wada ścieżki dźwiękowej filmu, choć trzeba przyznać, że im dłużej się jej słucha, tym bardziej się podoba, a wręcz – trudno się od niej uwolnić. O wielkości muzyki bez wątpienia nie stanowi jej melodyjność, niemniej w musicalu, gdzie pełni ona funkcję ilustracyjną, znacznie lepiej sprawdzają się „chwytliwe” utwory, których w „Demonicznym golibrodzie…” zabrakło. Inną dyskusyjną kwestię stanowi fakt, że partie wokalne wykonują aktorzy, którzy w większości przypadków debiutują w tej roli. Wielu krytyków uznało ten pomysł za chybiony. Moim zdaniem, cała ekipa wywiązała się z zadania wyśmienicie, nawet jeśli nikt (z małymi wyjątkami) nie zaśpiewał profesjonalnie. Przede wszystkim, nadspodziewanie dobrze poradziła sobie para odtwórców głównych ról. Johnny Depp zaskakuje nie tylko mocnym, pełnym emocji głosem, ale i jego fachową emisją, zwłaszcza, że wyśpiewanie połamanych linii melodycznych Sondheima jest nie lada wyzwaniem. Helena Bonham Carter nie jest wprawdzie równie utalentowaną wokalistką, ale słucha się jej z przyjemnością, a przede wszystkim barwa jej głosu idealnie pasuje do kreowanej przez nią postaci. I właśnie ten ostatni argument przemawia na korzyść całej wokalnej oprawy filmu. Brak profesjonalizmu okazuje się atutem w przypadku obrazu stworzonego w całości w turpistycznej estetyce.
Tim Burton przyzwyczaił widzów do zwariowanych fabuł, przyprawionych ironią i czarnym dowcipem. W jego obrazach sztuczna posoka, ciała bezgłowe czy w fazie rozkładu, nie tylko nie budzą przerażenia, lecz wręcz wywołują co najmniej uśmiech, jeśli nie salwy śmiechu. Jak zapewne większość entuzjastów stylu Burtona, udałam się na seans oczekując tego rodzaju rozrywki – może nieco perwersyjnej, ale jednak wyśmienitej dzięki mistrzowskiemu przełamaniu konwencji kina grozy. I „Sweeney Todd” zapowiadał się na taki właśnie obraz. Gigantyczny młynek do mięsa, spływająca rynsztokiem krew o konsystencji farby olejnej, trupioblada pani Lovett tępiąca insekty z użyciem wałka… nawet Johnny Depp toczący dzikim spojrzeniem po ponurych ulicach Londynu wydaje się z początku tak przerysowany w swojej roli, że aż komiczny. Szybko jednak okazuje się, że tym razem reżyser nie wziął na warsztat gotyckiej noweli Irvinga czy satyrycznej bajki Dahla, lecz gorzką opowieść o miłości i zemście, skrojoną na miarę antycznej tragedii. I choć z ekranu sączy się obficie pożądana ironia, a idee kreatywnego umysłu bohaterki Bohnam Carter budują komiczną warstwę obrazu na modłę „Gnijącej panny młodej”, to właśnie dojmująca gorycz, utopiona w burtonowskim sosie, stanowi o wielkości „Sweeney’a Todda”.
To zapewne kolejny powód, dla którego film doczekał się tylu niepochlebnych opinii. Bez próby wnikliwego rozczytania fabuły dostrzega się bowiem tylko, ocierającą się o granice dobrego smaku, krwawą historię psychopatycznego zabójcy i jego zdeprawowanej wspólniczki. Trudno zachwycić się filmem nie lubiąc pary głównych bohaterów. Obserwując pobieżnie jak tych dwoje uprawia swój makabryczny proceder, wręcz czeka się, aż wpadną w ręce sprawiedliwości, czy też boska opatrzność usunie ich z ziemskiego padołu. W najlepszym razie – będąc wielbicielem burtonowskiego stylu – delektuje się smakowicie obrzydliwą estetyką tego obrazu, ale kino opuszcza z uczuciem niedosytu, bo jak na twórcę „Jeźdźca bez głowy”, film to nie dość komiczny i nazbyt serio w swej dramaturgii. Wystarczy jednak odrzucić stereotypy i zanalizować opowieść o golibrodzie z Fleet Street jako dramat właśnie, by odsłoniła swoje piękno. Bezduszny seryjny morderca okazuje się wówczas targanym rozpaczą i wściekłością człowiekiem, który kocha tak mocno, że po stracie żony nie pozostało mu już nic, co mogłoby nadać sens jego istnieniu. W partnerce jego zbrodni zaś, mimo całego pragmatyzmu tej postaci, można dostrzec kobietę zdolną do bezwarunkowej, akceptującej miłości i najwyższych poświęceń w jej imię. Z tej perspektywy motywy bohaterów stają się zrozumiałe i nawet jeśli nie można ich usprawiedliwić, zaczyna im się współczuć.
Przewrotna puenta historii tych dwojga zaślepionych namiętnościami ludzi jest ostatnią, jakiej można się było spodziewać w filmie Burtona. I choćby po to, by przeżyć ją z punktu widzenia bohaterów, a nie rozczarowanego krwią w kolorze zupy pomidorowej sceptyka, warto dostrzec tragiczny wymiar „Sweeney’a Todda”. Wówczas to jeden z tych nielicznych dramatów, o których po wyjściu z seansu myśli się tygodniami. A czyż nie to właśnie jest miarą wielkości kina?
Ocena: 10/10
Tytuł oryginalny: Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: John Logan
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Muzyka: Stephen Sondheim
Produkcja: USA
Gatunek: musical, thriller
Data premiery (świat): 21 grudnia 2007
Data premiery (Polska): 22 lutego 2008
Czas trwania: 116
Obsada: Johnny Depp, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Timothy Spall, Sacha Baron Cohen, Jamie Campbell Bower, Jayne Wisener, Laura Michelle Kelly, Ed Sanders