Titanic (1997)

Ukazanie wielkiej miłości na tle wielkiej katastrofy. Takie zadanie wyznaczył sobie James Cameron. Wielka tragedia mająca miejsce w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku po raz kolejny stała się natchnieniem do przełożenia jej na duży ekran. Oczywiście po wstępnym podkoloryzowaniu historii i wyodrębnieniu pary kochanków, których miłość potrafi przetrwać nawet zatopienie RMS Titanica.
I tak reżyser przedstawia nam losy Jacka Dawsona – „szczęśliwca”, który wygrał w pokera bilet na rejs. Na statek zmierza również Rose – piękna dziewczyna wywodząca się z arystokracji. Jej matka chce ją wydać za Cala Hockleya, lecz gdy Rose poznaje Jacka, już wie, kto jest jej przeznaczony. Niestety kochanków rozdzieli góra lodowa, przez którą tytułowy statek zatonie.
W „Titanicu” od razu rzuca się w oczy jego pompatyczność. Bo ten film to rzeczywiście jeden z największych „wyciskaczy łez” w historii kina. To jest zdecydowanie najczęściej wskazywana wada, którą większość widzów z łatwością dostrzega. Jest to jeden z trzech minusów, które mogę postawić. Drugi, jednakże trochę mniejszy, to aktorstwo.
DiCaprio dopiero rozwijał swoje zdolności aktorskie. W 1993 roku zadebiutował świetną drugoplanową rolą w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Dostał za nią nominację do Oscara. Potem przyszedł czas na „Chłopięcy świat”, gdzie partnerował Robertowi De Niro. Jeszcze przed recenzowanym obrazem wystąpił we współczesnej adaptacji najsławniejszego dzieła Williama Szekspira – „Romeo i Julia”, wcielając się w rolę Romea. Tak, więc można powiedzieć, że dopiero teraz został rzucony na głęboką wodę, w której miał pokazać swoje wielkie umiejętności. Cóż, w moim przekonaniu zagrał na poziomie średnim. Aczkolwiek ta rola pasowała do niego i DiCaprio mógł udźwignąć postać Jacka, lecz niestety w swojej grze zatonął razem z bohaterem.
Podobnie rzecz ma się z Kate Winslet. Chociaż bardziej chodzi o jej „drogę” do „Titanica”. Miała za sobą „Niebiańskie stworzenia” Petera Jacksona, „Rozważnych i Romantycznych” (nominacja do Oscara w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa) Anga Lee i tak samo jak DiCaprio tragedię Szekspira, lecz nie „Romea i Julię” a „Hamleta”. O grze Winslet na pewno mogę wypowiedzieć się w sposób bardziej pozytywny. Rola Rose w „Titanicu” na pewno również nie była łatwą do zagrania. W mojej opinii Kate poradziła sobie lepiej, niż odtwórca roli Jacka Dawsona, ale wciąż czegoś mi brakowało. Dostałem to od Glorii Stuart, która dopełniając postać Rose pokazała, co to znaczy rzetelny warsztat aktorski. Te dwie panie trochę przysłoniły plamę powstałą przez grę DiCaprio. Lekkie zawiedzenie aktorstwem Leonardo na pewno obniża poziom „Titanica” i stanowi małą, jednakże dosyć ważną wadę.
Cameron nie popisał się także swoim scenariuszem. Sporo dialogów wepchnął na siłę, które działają tylko na niekorzyść aktorów i aktorek. Momentami wrzucał wyrafinowany dowcip, który po głębszym przeanalizowaniu stawał się prosty, jak budowa cepa. Z pewnością wiele z tych sztywnych dialogów psuje widzowi ogólny odbiór filmu. Jedynie główny motyw miłosny został ciekawie poprowadzony i za to Cameron ma u mnie plusa. Cały scenariusz pozostawia jednak lekki niedosyt.
Czas przejść do lepiej wykonanych rzeczy, a mianowicie do całej otoczki wizualnej. Ogromne pieniądze wyłożone na film przyniosły oczekiwany rezultat. Świetnego dźwięku i montażu trzeba było się spodziewać, ponieważ główne ogniwo stanowiła zgrana ekipa, która pokazała swoje umiejętności we wcześniejszych przedsięwzięciach Camerona. Efekty specjalne również robią wrażenie – szczególnie cały „proces” zatapiania statku – naprawdę znakomita robota. Nie jest tajemnicą, że James Cameron to mimo wszystko głównie rzemieślnik, który umie wykorzystać dane mu środki. Nie można mu odmówić wizji i polotu, ale w moim odczuciu są to tylko dodatki do całości.
Warto zwrócić uwagę na piękną scenografię – cudownie zrobiona sala balowa i piękne kostiumy gości w niej przebywających. Charakteryzacja również wykonana wzorowo – jak np. zmarznięte twarze po wejściu do wody. Część „wystrojowa” filmu jest po prostu fantastyczna.
Jeden czynnik przy „Titanicu” jest nieodzowny. Chodzi o muzykę, skomponowaną przez Jamesa Hornera. Muzyka faktycznie jest bardzo dobra, ale byłaby niczym bez głównej piosenki „My Heart Will Go On” w wykonaniu Celine Dion. To właśnie ona powoduje największy odpływ łez z naszych oczu.
„Titanic” został obsypany Oscarami. Z 14 nominacji udało mu się zdobyć 11 statuetek. Przed nim ta sztuka udała się tylko „Ben Hurowi” Williama Wylera, natomiast 6 lat po filmie Camerona ten wyczyn powtórzył „Władca Pierścieni: Powrót Króla” Petera Jacksona.
„Titanic” przyniósł również kolosalne zyski pieniężne. W sumie zarobił 1,843 miliarda dolarów. Przez kolejne 13 lat dzierżył tytuł najbardziej dochodowego filmu wszechczasów. Niedawno palmę pierwszeństwa przejął „Avatar” – tym samym Cameron pobił własny rekord. Teraz przylgnął do niego pseudonim „maszyny do zarabiania pieniędzy”.
Reasumując: „Titanic” to moim zdaniem film naprawdę świetny. Mimo wszystko nie ustrzegł się kilku wad. Jednak podoba mi się w nim coś, czego nie mogę opisać. To właśnie oddziałuje na mnie w taki sposób, że pomimo kilku seansów „Titanica”, z chęcią mogę obejrzeć go raz jeszcze.
Ocena: 9/10
Tytuł oryginalny: Titanic
Reżyseria: James Cameron
Scenariusz: James Cameron
Zdjęcia: Russell Carpenter
Muzyka: James Horner
Produkcja: USA
Gatunek: Melodramat, Katastroficzny
Data premiery (Świat): 19.12.1997
Data premiery (Polska): 13.02.1998
Czas trwania: 194 minut
Obsada: Leonardo DiCaprio, Kate Winslet, Billy Zane, Frances Fisher, Bill Paxton