Zabójcza broń 4 – Lethal Weapon IV (1998)

Na kolejną, już czwartą część „Zabójczej broni” przyszło wszystkim fanom czekać wyjątkowo długo, bo aż sześć lat. Słowa „wyjątkowo”, użyłem tutaj w kontekście tego, że wcześniejsze jej odsłony pojawiały się w odstępach dwóch, trzech lat. Tym razem rzecz ma się inaczej, a wszystko ze względu na to, iż terminy i zobowiązania poszczególnych osób odpowiedzialnych za sukcesy całej serii były tak ustawione, że zawsze komuś coś nie pasowało. Ogólnie patrząc na wszelkiego rodzaju problemy, z jakimi musieli zmierzyć się twórcy kolejnego sequela nie pozostaje nam nic innego, jak tylko cieszyć się z tego, że film w ogóle powstał. Jako ciekawostkę związaną z determinacją osób pracujących nad „Zabójczą bronią 4” powiem, że kręcenie tego obraz rozpoczęto w styczniu, czyli na siedem miesięcy przed planowaną premierą, a żeby było jeszcze ciekawiej, już sam montaż i ostatnie poprawki zajęły ekipie jedynie trzy tygodnie! Jaki jest efekt tego, powiedzmy to sobie wprost, szaleństwa, dowiecie się z dalszej części tej recenzji…
Lata spędzone w policji bardzo zmęczyły obu policjantów. Nieustanna walka z przestępcami i ciągłe obawy o własne życie w końcu miały się skończyć. Przynajmniej dla okropnie wyczerpanego Rogera Murtaugha. Jednak i Matin Riggs zaczął zauważać pierwsze objawy nieuchronnie zbliżającej się starości. Już nie ta szybkość, już nie ta zwinność… Może już czas na jakieś zmiany? Tym bardziej, że w końcu miał dom, piękną kobietę u swego boku, a w drodze było już dziecko. Lecz zanim przyjdzie czas na emeryturę i ewentualną zmianę zawodu, Riggs i Murtaugh jeszcze raz muszą stanąć do walki ze zorganizowaną przestępczością. Tym razem będzie to azjatycki gang, zajmujący się głównie przemytem ludzi do Ameryki. I choć na pierwszy rzut oka sprawa nie wydawała się bardzo złożona, to jej zgłębianie odkryje przed funkcjonariuszami wiele ciemnych spraw, które wstrząsną całymi Stanami…
Jak już nadmieniłem w pierwszym akapicie „Zabójcza broń 4” zmagać musiała się z wieloma problemami natury organizacyjnej. W końcu jednak udało się wystartować z pracami na planie ekipie, która tworzyła trzon sukcesu wcześniejszych trzech części. Na fotelu reżyserskim zasiadł ponownie ojciec całej sagi, czyli Richard Donner, a w rolach głównych po raz kolejny mogliśmy podziwiać Mela Gibsona, Danny’ego Glovera, Joe Pesciego i znaną nam dobrze z części trzeciej Rene Russo. Dodatkowo producenci zdecydowali się postawić na nowe osoby w kilku bardzo istotnych dla filmu kwestiach. Pierwszą tą najważniejszą były zmiany ludzi odpowiedzialnych za scenariusz. Skrypt do czwartej odsłony tej serii napisali wspólnie Miles Millar, Jonathan Lemkin i Alfred Gough. Ponadto, co cieszy głównie nas Polaków, za zdjęcia odpowiadał nasz rodak Andrzej Bartkowiak. W obsadzie znalazło się też miejsce dla dwóch kolejnych wielkich nazwisk, komika Chrisa Rocka i Jeta Li (początkowo w rolę azjatyckiego gangstera znakomicie znającego sztuki walki miał wcielić się Jackie Chan, jednak nie chciał on złamać swojej zasady niegrania czarnych charakterów). Dla tego drugiego była to pierwsza rola w Hollywood i tak naprawdę przepustka do wielkiej kariery za Oceanem (rola w tym filmie i poznanie Andrzeja Bartkowiaka zaowocowały współpracą obu panów na planie filmu „Romeo musi umrzeć”, który jak wiadomo był debiutem reżyserskim Polaka). Widać, że poza sprawdzonymi już osobami, producenci nie szczędzili nam innowacji, a jaki jest ich efekt już odpowiadam…
Film rozpoczyna się niemal tradycyjnie z wysokiego „C”, czyli od gorącej akcji, w której Riggs i Murtaugh w swoim stylu równają pół miasta z ziemią. Chwilę później jednak zamiast przyjąć na głowę kubeł zimniej wody od szefostwa, obaj policjanci zostają… nagrodzeni awansem (no skoro nie można ich nijak poskromić, to trzeba posadzić ich za biurkiem). Niestety spokój obu panów nie trwał zbyt długo. Będąc na rybach pewnej nocy niespodziewanie natrafiają na dziwny statek, w którym dało się słyszeć strzały. Jako stróże prawa nie mogli sobie pozwolić na brak jakiejkolwiek reakcji, dlatego z miejsca zaangażowali się w pogoń. Co było dalej, chyba nie muszę mówić. Oczywiście nie obeszło się bez efektownych ujęć, które przy budżecie na poziomie $140 mln robią porażające wrażenie. Znakomitym posunięciem wydaje się tu osadzenie w roli czarnego charakteru niesamowicie zwinnego Jeta Li. Staje się on wytyczną dla prawdziwej fizycznej sprawności człowieka, której tak bardzo zaczęło brakować zarówno Murtaughowi, jak i Riggsowi. A więc czy jest to już faktycznie czas na emeryturę?
Po zrealizowaniu 4 części „Zabójczej broni” i ponownym sukcesie w kinach, producenci nadal chcieli drążyć ten temat. Jednak jak doskonale wiemy, do tej pory nie doczekaliśmy się żadnej kolejnej odsłony i raczej na pewno w najbliższym czasie na takową nie mamy co liczyć (po cichu mówi się o reboocie serii, lecz jest to wszystko jeszcze bardzo nieoficjalne). Tak naprawdę ciężko jest jednoznacznie powiedzieć, dlaczego tak się stało. Do dzisiaj powstało wiele teorii na ten temat, bo w końcu scenariusz piątki, ponoć znakomity (miał to powiedzieć sam Mel Gibson), już od kilka lat czeka na realizację. Prawda jednak może znajdować się tam gdzie zawsze, czyli w… pieniążkach (niedługo po premierze w kinach można było usłyszeć o problemach z podziału gaży dla aktorów, które skonfliktowały główne gwiazdy tej produkcji z szefami wytwórni).
Zostawmy jednak to „gdybanie” w spokoju i przejdźmy do konkretów, czyli do strony technicznej oraz wszystkich plusów i minusów odsłony czwartej. Podobnie jak to miało miejsce przy wcześniejszych filmach, tak i tu na emocje narzekać nie możemy. Akcja od początku, aż do samego końca nie zwalnia tempa, co jakiś czas serwując nam dodatkowo niejeden kapitalny humorystyczny lub dramatyczny bonus. Po tej śmieszniejszej stronie ponownie rządzi i dzieli Joe Pesci, w roli ciapowatego detektywa Leo Getza. I czyni to mimo konkurencji w osobie komika Chrisa Rocka. Nie ujmuje przy tym zasług pana Rocka. On po prostu miał troszeczkę inne zadanie i na ekranie pojawiał się nam znacznie mniej niż Pesci. O występy Mela Gibsona, Danny’ego Glovera i Rene Russo byłem spokojny i oczywiście się nie zawiodłem. Jednak w tamtym czasie zagadką dla mnie była osoba Jeta Li, który podczas pierwszego seansu tego obrazu powalił mnie na kolana. Nie zrobił tego swoją znakomitą grą, bo nie oszukujmy się, aktor z niego jest co najwyżej tylko dobry. To zaskoczenie pojawiło się ze strony niesamowitych umiejętności walki. Nagle przekonałem się, że mój ówczesny ulubieniec Jackie Chan wcale nie ma wyłączności na pokazywanie nieziemskich sztuczek karate. Dlatego według mnie niezwykle trafnym posunięciem było zatrudnienie go do roli zimnego mordercy Wah Sing Ku.
Od strony technicznej obraz ten nie ma sobie prawie nic do zarzucenia. Zdjęcia, za co ulga i chwała, stoją na najwyższym poziomie. Wiele zapierających dech w piersiach scen obserwujemy w pełnej krasie. Nie ma niepotrzebnych uskoków, czy jakichś innych tanich sztuczek, mających przysłonić pewne braki na planie (zresztą producenci tym razem kasy na film nie żałowali, więc wszystko, czego tylko zażyczyli sobie twórcy trafiało od razu na plan zdjęciowy). Muzycznie też nie można nic zarzucić tej części. Podobnie jak w poprzednich odsłonach, ścieżka dźwiękowa stoi na przyzwoitym poziomie. W pierwszym zdaniu jednak użyłem słowa „prawie”, co miało wam zasugerować, iż jednak nie wszystko w aspektach technicznych zaliczam na plus. Niestety po raz drugi z rzędu na minus muszę zaliczyć montaż, który tym razem jest jeszcze gorszy niż w przypadku części trzeciej. Na usprawiedliwienie Erica Stranda i Dallasa Puetta przemawia jedynie fakt, że na wykonanie swojej pracy mieli oni tylko trzy tygodnie. Stąd w finalnej postaci tej produkcji pojawia się naprawdę wiele wpadek montażowych. Ja nie jestem zwolennikiem wyłapywania tego typu rzeczy, dlatego nie podejmę się wymieniania tutaj poszczególnych błędów. Jednak gdy za pierwszym razem ogląda się jakiś film i już wtedy rzucają się w oczy błędy, to jest niedobrze…
Mimo wszystko czwarta część absolutnie nie odstaje poziomem od dzieł wcześniejszych tworząc wraz z nimi jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą serię w historii kina sensacyjnego. Dysponując doświadczoną ekipą i komfortem udziału w projekcie wielu światowej klasy gwiazd, Richard Donner stworzył sagę, która dzisiaj bez żadnego „ale” określana jest mianem dzieła kultowego. Dziwić się temu oczywiście nie można, bo tak naprawdę patrząc nawet na wszystkie gatunki, nie ma zbyt wielu aż tak dobrych i tak równych serii. Stąd przy okazji recenzowania ostatniej jej części nie pozostaje mi nic innego jak nagrodzić zarówno sam film, jak i osoby odpowiedzialne za sukces całej serii kompletem oczek. I robię to z czystym sumieniem, ponieważ już tak wiele razy widziałem poszczególne części „Zabójczej broni”, a jednak wciąż miło do nich powracam. Myślę, że wy też macie podobnie…
Ocena: 10/10
Tytuł oryginalny:
Reżyseria: Richard Donner
Scenariusz: Miles Millar, Jonathan Lemkin, Alfred Gough
Zdjęcia: Andrzej Bartkowiak
Muzyka: Michael Kamen, Eric Clapton, Marcus Miller, David Sanborn
Produkcja: USA
Gatunek: Komedia kryminalna
Data premiery (świat): 10.07.1998
Data premiery (Polska): 14.08.1998
Czas trwania: 127 minut
Obsada: Mel Gibson, Danny Glover, Joe Pesci, Rene Russo, Chris Rock, Jet Li, Steve Kahan, Kim Chan, Darlene Love, Traci Wolfe