Sztuka zrozumienia Davida Lyncha, czyli kilka słów o surrealizmie?

Pewne małżeństwo z klasy średniej, nazwijmy ich sobie państwo Kowalscy, postanawia posmakować odrobiny sztuki. Elegancko ubrani odwiedzają jeden z filmowych festiwali. Zajmują swoje miejsca i rozpoczynają oglądanie. Jak się szybko przekonali, rok 1977 obrodził w całą masę lekko strawnych, przyzwoitych produkcji filmowych. Państwo Kowalscy, trzymając się za ręce, z wielką radością oraz zaangażowaniem podziwiają kolejne prezentowane przez festiwal dzieła. Nagle na ekranie pojawia się coś zupełnie odmiennego. Jakiś dziwaczny czarno biały twór. Kowalscy nigdy nie przypuszczali, że to, co zaraz zobaczą, będzie powodem ich półrocznej separacji i niezapomnianego do końca życia obrzydzenia. Nie tylko Kowalscy zareagowali tak emocjonalnie. Cała sala huczy od mocno podzielonych zdań. Jedni nie mogą powstrzymać zachwytów, a drudzy niemal zwracają niedawno zjedzony posiłek. W tym samym roku produkcja została puszczona w Amerykańskim instytucie filmowym. Na sali kinowej długo po napisach końcowych panuje bezwzględna cisza. Wszyscy, niczym armia żywych trupów, wpatrują się w od dawna pusty kinowy ekran. Nagle rozlega się ogromny aplauz. Goście jak zahipnotyzowani wstają, po czym zaczynają klaskać. Na festiwalu w Nowym Jorku natomiast, w momencie odtwarzania filmu, sala w magiczny sposób staje się pusta. Opinie tamtejszej publiczności nie są zbyt przychylne podobnie jak recenzja zamieszczona w prestiżowym magazynie „Variety”. Sposób odbierania tego dziwacznego przedstawiciela amerykańskiej kinematografii jest zatem ogromnie uzależniony od samego widza. To widz za sprawą swojego wewnętrznego poczucia estetyki wkracza do jednej z dwóch grup postrzegania filmu, przejawiającego się w stanowisku pozytywnym lub też skrajnie negatywnym. Obydwie grupy łączy mimo wszystko jeden wspólny, element. Jest to bardzo silne poczucie braku pełnego zrozumienia tego, co przed chwilą zobaczyli. Niemal, we wszystkich głowach narodziło się nadzwyczaj proste pytanie notorycznie zadawane na lekcjach języka polskiego w podstawówce, mianowicie „co autor miał na myśli?”.
Cały ten opis dotyczy pierwszego pełnometrażowego filmu Davida Lyncha, o sympatycznie brzmiącym tytule „Głowa do wycierania”. Według wielu jest to najdalsze, a przy tym najmroczniejsze spojrzenie w głąb umysłu Reżysera. Można wręcz stwierdzić, że w jego debiucie widać najpaskudniejsze odmęty ludzkiej wyobraźni, coś, co skrywa się tylko w maksymalnie mrocznych i często zapomnianych zwojach człowieczego mózgu. Kolejne jego dzieła są dosyć podobne. Choć reżyser już nigdy nie stworzył czegoś tak silnie budzącego kontrowersje, to za każdym razem korzysta z identycznego, typowego dla siebie sposobu tworzenia. Konstruuje filmy groteskowe pod względem walorów wizualnych, stawia rzeczywistość za zasłoną tajemniczości, a całą fabułę opiera na zbiorze zawiłych alegorii i symboli. Rezygnuje z opowiadania historii na rzecz przełamania świata logiki. W całym przemyśle filmowym nie ma drugiego twórcy, który poszedłby w tego typu działaniach tak daleko. Jasne jest całkiem sporo artystów znacznie mocnej skupiających się na symbolach zawartych w warstwie wizualnej filmu niż fabule. Istnieje w końcu ktoś taki jak zdziwaczały psychofan tarota Jodorowsky, który za pomocą ekstrawagancji swych filmów próbuje dokonać w ludzkim umyśle objawienia. Albo David Cronenberg, twórca obrzydliwych body horrorów pełnych deformacji oraz oślizgłych kreatur, poprzez które ukazane są dysfunkcje społeczne. Jednak choćby nie wiadomo jak ich twory były odrealnione, to za każdym razem stanowią one jakąś wymyśloną przez scenarzystę historię. Później zostaje ona przeniesiona na dalszy etap produkcji, gdzie reżyser próbuje przełożyć ją na język filmu. Więc już przy tworzeniu scenariusza twórca, wie co, ma zamiar przekazać. Gdy pyta się go o to, co dana scena czy symbol oznacza, jest w stanie bez problemu odpowiedzieć. Nie zawsze co prawda chce dać dosłowną odpowiedź. Często woli obserwować narastające wokół produktu własnej wyobraźni teorie i ewentualnie później zgodzić się z częścią z nich. Z Lynchem jest zupełnie inaczej. Każdą ze zmyślnych hipotez, przyjmuje za prawdziwą i akceptuje ją. Jedni twierdzą, że jego filmy to sny, inni, że to wgląd do jakiegoś alternatywnego wymiaru rządzonego nielogicznymi dla nas prawidłami. Według reżysera wszystkie przypuszczenia są poprawne, bo przecież nie ma złych odpowiedzi. Jak sam kiedyś powiedział:
„Każdy może napisać, czym ten film dla niego jest i będzie to właściwe. Jest wiele wskazówek, które pomagają zrozumieć i opisać moje filmy. Podobnie rzecz się ma z malarstwem abstrakcyjnym (…) Najważniejsze, żeby dzieło przemówiło do ciebie i samo ukazało kierunek, w jakim masz się poruszać”.
Davidowi nie chodzi zatem o przekazanie jakiejś konkretnej treści. Jemu znacznie bardziej zależy na samych emocjach widza. Jego filmy, choć pod względem formy wyglądają jak filmy, to w istocie filmami nie są. To bardziej surrealistyczne obrazy. Mają przecież w sobie wszystko, co surrealistyczny obraz powinien mieć, a w konsekwencji działają na odbiorcę, jak surrealistyczny obraz działać powinien. Dlatego też w tak wielu aspektach Lynchowiskiej twórczości widać analogię do toku myślenia malarzy tego gatunku.
Salvador Dali również posiadał ogromne upodobanie względem rzeczy niezrozumiałych. „Lubię czytać tylko to, czego nie rozumiem. Nie rozumiejąc, mogę wymyślać najróżniejsze interpretacje” – stwierdził najpewniej podczas jednego ze spacerów ze swoim ukochanym mrówkojadem olbrzymim. Sam tak naprawdę nie wiedział, co poprzez swoje dzieła chciał przekazać. Otwarcie mówił, że nie ma zielonego pojęcia, o co w nich chodzi, jednak całkiem słusznie uważał, że przecież nie pozbawia ich to znaczenia. Całą interpretację pozostawiał adresatowi. Poprzez uwolnienie się od zbędnej konieczności definiowania własnych pomysłów, wszedł o stopień wyżej w interakcji z widzem. Oglądanie jego obrazów miało stanowić pewien rodzaj duchowego dialogu, między malowidłem a emocjami widza, emocjami, które niekoniecznie muszą wynikać z odkrycia znaczenia obrazu, lecz bardziej z samego jego podziwiania. Podobnym, a nawet radykalniejszym zwolennikiem niewiedzy w sztuce był ukochany wzór Davida Lyncha, Francis Bacon. Przepełniona perwersyjną seksualnością oraz nadzwyczajną brutalnością sztuka artysty, od zawsze rodzi szereg pytań. Między innymi odnajdywano w niej odniesienie do okrucieństwa świata oraz wojny światowej. Zastanawiano się również czy nie ma ona związku z mroczną stroną malarza. Był on w końcu homoseksualistą o silnie sadomasochistycznych skłonnościach, więc obrazy mogły stanowić pewien rodzaj wizualizacji zwyrodniałych fantazji. Bacon stawał w opozycji do wszystkich tych przemyśleń. Malował dla samego obrazu, za którym w jego mniemaniu nie musiało się nic kryć. Uniezależniał się od wszelkich reguł logicznego myślenia, a więc również od konieczności interpretacji. Na podstawie jego wypowiedzi można dojść do wniosku, że nienawidził, gdy ktoś próbował szukać głębszego sensu na płótnie – „Historia zaczyna przemawiać głośniej niż farba i obraz. Żyjemy w bardzo prymitywnych czasach, w których nie umiemy powstrzymać się od opowiadania”. Lynch nie jest aż tak stanowczy w tej kwestii. Bardziej, jak Salvador Dali zachęca do tego, aby analizowano jego filmowe obrazy. Biorąc jednak pod uwagę ogromny wpływ Bacona na twórczość reżysera, David bez wątpienia pragnie tworzyć filmy możliwie najpodobniejsze do prac idola. Jest w nich bowiem cała masa kadrów, które wręcz stanowią kalkę poszczególnych obrazów Bacona.
Aby osiągnąć cel, podobnie jak swój mentor, uwalnia się z wszelkich okowów tworzenia opowiadania. Z tą jednak różnicą, że zamiast pędzla używa kamery. David Lynch przenosi film na zupełnie nową płaszczyznę. Potrafi skonstruować coś, co w odbiorze bazuje głównie na silnych odczuciach, które nie sposób jest określić w pełni poprzez słowa. Jest to typowa cecha dla obrazów, szczególnie tych abstrakcyjnych i surrealistycznych oraz muzyki. Muzyki głównie instrumentalnej, gdyż ta pozbawiona jest tekstu, tak jak filmy Lyncha ścisłej fabuły, dlatego może skupić się tylko i wyłącznie na czystej, ciężkiej do opisania, ale przy tym najbardziej oddziałującej na człowieka melodii. Maciej Maleńczuk podczas wywiadu przy okazji promowania wydanej w 2018 roku płyty powiedział – „O to właśnie chodzi, że piosenka jest więźniem tekstu. Nie można poprowadzić linii melodycznej czy rozwinąć klimatu w bardziej burzliwą stronę, bo cały czas trzyma cię za mordę, a jak tego tekstu nie ma, to jesteś wolny… ”. Stosunek Maleńczuka do tekstu jest tożsamy ze stosunkiem Lyncha do historii w filmie. Biorąc to wszystko pod uwagę, dochodzi się do wniosku, że zadawane nieprzerwanie od 1977 roku pytanie, co „autor miał na myśl”, jest bezcelowe. Każdy człowiek, który miał styczność z tą specyficzną twórczością, desperacko usiłuje odnaleźć odpowiedź. Szuka jej w biografiach i licznych wywiadach. Łączy filmy z życiowymi wydarzeniami artysty. Bo przecież gdy powstawała „Głowa do wycierania”
, Lynch mieszkał w obskurnym mieszkaniu w Filadelfii. Codziennie zmagał się z problemami finansowymi, małżeństwem oraz byciem ojcem. Musiał żyć w ciągłym lęku. To bez wątpienia miało przełożenie na jego dzieło! Na wygląd tego filmu wpadł po przeczytaniu fragmentu Biblii. Trzeba znaleźć ten fragment! Tak, wtedy na pewno wszystko się wyjaśni! Wszelkie tego typu działa są kompletnie zbędne. Snucie teorii w rezultacie nie przyniesie sensownej odpowiedzi. Uciążliwe próby zamknięcia reżysera w ściśle określonych ramach, mają miejsce od zawsze. Już w momencie tworzenia przez niego pierwszych silnie eksperymentalnych krótkometrażówek typu „Alfabet” czy „Babcia” obserwatorzy zasypywali je masą własnych przypuszczeń, uznawali za mroczne i krytyczne wobec systemu edukacji czy bez uczuciowego wychowania. Tworzyli zawiłą otoczkę wokół czegoś, co było tak naprawdę dopiero próbnymi, krokami po sztuce filmu. Beksiński pewnego razu przeraził się sposobem interpretacji swoich dzieł jako mrocznych. W odpowiedzi na tę opinię napisał „Dobry Jezu a nasz Panie… broń mnie przed takim odczytywaniem”. Dziwaczność formy w jego przypadku to tylko wieszak, walor wizualny mający budzić emocje i cieszyć oko, a nie zadawać pytania. Identycznie jest w tym przypadku. Sam Lynch określił „Głowę do wycierania” mianem swojego najbardziej duchowego filmu, nie używa słowa osobistego czy prywatnego. Stwierdza, że ten film ma duszę. Jest więc żywy. Posada serce, które ciągle pompuje krew i umysł nadający mu samo świadomość. W takim razie należy jak najszybciej oddalić od siebie, wszelkie wyrosłe wokół niego przypuszczenia, następnie czym prędzej wejść z nim w rozmowę. To chyba jedyny sposób na zrozumienie całego zbioru sennych koszmarów, jakie wydał na świat ten zwariowany reżyser.