Bitwa o Ziemię – Battleship (2012) [8/10]

Po sukcesie serii „Transformers” tylko kwestią czasu było, kiedy na dużym ekranie zobaczymy obraz podobny wizualnie (przykład „Matrix” lub „300”). A czasu tego nawet dużo nie musiało upływać… Kiedy pierwsze, jak najbardziej zasłużone profity, za trzecią część opowieści o Autobotach i Decepticonach zbierał Michael Bay, świat obiegły pierwsze zapowiedzi „Battleship”. Zwiastuny nadchodzącej superprodukcji nie pozostawiały widzom żadnych złudzeń jaki kurs obiorą statki w obrazie Petera Berga. Projekt wsparty przez firmę Hasbro (producent zabawek) na ekrany kin wypłynął początkiem kwietnia 2012 roku. A jak sprawuje się on na międzynarodowych wodach kinowych spieszę z odpowiedzią…
Alex Hopper to typowy młody człowiek bez pomysłu na życie. Nie mając żądnego celu obija się po okolicznych barach, często tracąc kontakt z rzeczywistością. Pomocną dłoń wyciąga do niego jego brat, Stone, ale przez długi czas jest on przez Alexa ignorowany. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy jeden z jego libacyjnych wybryków, wysyła go za kratki. Stone stawia wówczas ultimatum: albo zaciągnie się on do marynarki, albo ląduje na ulicy, bez pracy i nadziei na lepsze jutro. Wybór jest prosty i już po kilku dniach Alex melduje się na pokładzie statku admirała Shane’a, z córką którego się spotykał. Nie był to jednak dobry czas na romanse, gdyż dużymi krokami zbliżały się coroczne manewry wojskowe Zjednoczonych Sił Pacyfiku, na których nie mogło zabraknąć obu braci Hopperów…
W międzyczasie naukowcy odkryli odległą planetę, na której panują warunki podobne do ziemskich. NASA niemal od razu postanowiła zbudować urządzenia komunikacyjne, dzięki którem można byłoby nawiązać kontakt z tą gwiazdą. Program został nazwany „Beacon”, a jego cel był prosty: „Jeżeli istnieje tam obca, bardziej rozwinięta cywilizacja, to do nas przyleci”. Na nasze nieszczęście, tak też się dzieje…
Kiedy zastanawiałem się jak skonstruować ten tekst początkowo miałem całkowicie pominąć opis fabuły. Choć widać, że kilka zdań z łatwością udało mi się sklecić, to w samym filmie fabuła ma marginalne znaczenie. Podobnie jak w „Bitwie o Los Angeles” wstęp jest ograniczony do minimum, zaś twórcy nawet nie starali się kryć tego, że sam film powstał dla efektów specjalnych i ogólne rozróby. Okazuję się, że jest to ogromny plus, gdyż wybierając się na niego do kina nie liczyłem na nic innego jak tylko na rozrywkę pełną parą. Oczywiście z takim nastawieniem zawód w grę nie wchodził…
Jak z łatwością można zauważyć, fabuła jest tu prosta jak przysłowiowa budowa cepa. „Battleship” to typowa hollywoodzka produkcja otwierająca letni sezon kinowy dlatego jakiekolwiek zagmatwanie w tej sferze w ogóle nie wchodziło w grę. Ponadto nasz główny bohater to typowy przedstawiciel ulubionej postaci amerykańskiej publiczności. To ktoś, kto z samego dna społecznego staje się kimś niezwykłym, kimś kto w konkretnej sytuacji bierze sprawy w swoje dłonie i z odrobiną szczęścia jest w stanie ocalić całą ludzkość. Mamy więc odrobinę kiczowatości, wątki podnoszące na duchu oraz tradycyjnie mało ciekawy, aczkolwiek miły dla żeńskiej części publiki, romans. Wszystko to określiłbym mianem dodatków. A reszta to wyrywające z butów, wgniatające w fotel, dewastujące szare komórki i plądrujące do cna naszą wyobraźnię efekty specjalne. Tak, w tej płaszczyźnie nie ma co koloryzować, gdyż tylko jeden film może mierzyć się na destrukcję z tą produkcją – oczywiście „Transformers 3”…
Ogólnie produkcja ta niemal we wszystkich elementach filmowego rzemiosła przywodzi na myśl, nie tylko obraz o wojowniczych robotach z Cybertronu, ale większość produkcji Michaela Bay’a. Począwszy od całkowitego przerysowania filmowej rzeczywistości, poprzez nacisk na podkreślenie patriotyzmu i patosu amerykańskiej społeczności (przecież nie zawsze w filmach Bay’a bohaterami są żołnierze, nawet częściej są to zwykli ludzie), aż po zdjęcia i konstrukcję fabularną (w obrazach twórcy Transformerów często mamy do czynienia z tak zwanym podwójnym zakończeniem – kiedy każdy myśli, że to już koniec, nagle okazuje się, że raz jeszcze trzeba stanąć do walki i oczywiście poczęstować widza kolejną rozwalanką). Ja już od dawna przyzwyczaiłem się do tej konwencji, dlatego na „Battleship” postanowiłem tylko siedzieć i dobrze się bawić.
A powodów ku dobrej zabawie jest znacznie więcej jak tylko efekty specjalne. Bo i aktorsko film trzyma poziom i nie brakuje w nim humoru, zarówno sytuacyjnego jak i całkowicie niezamierzonego („ręczny” za pomocą kotwicy kilkusettonowym statkiem rzucił mną na podłogę sali kinowej) i zdjęcia się podobają i też muzycznie niczego nie można mu zarzucić. Po raz drugi w 2012 roku w roli głównej zobaczyć możemy młodą gwiazdę kina akcji Taylora Kitscha i po raz drugi według mnie nie zawodzi on widzów. Pierwszy jego występ mogliśmy podziwiać w „Johnie Carterze”
, gdzie wcielił się oczywiście w tytułowego bohatera. W „Battleship” poznajemy go jako outsidera, Alexa Hoppera, który w decydującym momencie musi stanąć do walki o całą ludzkość. Jak łatwo zauważyć są to role bliźniaczo do siebie podobne, dlatego nie miał on najmniejszych problemów z przystosowaniem się do każdej z nich. Na drugim planie pojawia się zaś Alexander Skarsgård (znakomity występ w „Melancholii”), debiutująca na dużym ekranie Rihanna, a także absolutni weterani tej sceny Liam Neeson i Tadanobu Asano (świetny azjatycki aktor, którego ostatnio mogliśmy zobaczyć w „Thorze” jako Hoguna). Choć wyraźnie widać, że obsada jest dość zróżnicowana, to jednak każdy z aktorów w swoich rolach prezentuje się bardzo dobrze przez co seans upływa nam w miłej atmosferze. Co ciekawe w elementach humorystycznych bryluje Rihanna, o której występie wiele się mówiło. Okazało się, że pani nie tylko wypadła bardzo dobrze to jeszcze wraz z ekranowym Ordy’im (Jesse Plemons) nieustannie dbała, aby rogal nie znikał z naszych twarzy. Nie zawiódł też twórca muzyki Steve Jablonsky, kompozytor odpowiedzialny między innymi za soundtrack do… wszystkich części „Transformers”. Tym razem nie poskąpił on elektroniki (między innymi dubstep, d’n’b, czy też ambient), której filtrujące dźwięki znakomicie przenikają się z rockowymi kawałkami kapeli AC/DC.
„Battleship” Petera Berga to typowy letni produkt Made in Fabryka Snów. Gdy przed pójściem do kina nastawicie się tylko i wyłącznie na niezobowiązującą rozrywkę z seansu wyjdziecie z pewnością usatysfakcjonowani. Nie oczekujcie po tym tytule głębokiego przesłania i wzniosłych morałów. Nie, nie uraczycie tego nawet w wyjątkowo marginalnej sferze patetycznych przemówień ku pokrzepieniu serc. Co ciekawe w obrazie tym nie uraczycie takowych w ogóle. Oczywiście w tle dumnie powiewać będzie amerykańska flaga i w oddali usłyszymy hasła „za kraj i ojczyznę”, ale jest tego wyjątkowo mało. Fabuła nie jest skomplikowana, to i nikt nie będzie się czuł skołowany, a że służy ona tylko jako dodatek do ekranowej rozwałki łykamy ją bezboleśnie i szybko. Znakomicie natomiast ma się strona wizualna z genialnie rozwiązaną tytułową grą w statki. Specjalnie zostawiłem ten wątek na koniec bo po prostu w filmie został on zrealizowany fantastycznie. W końcu jest to ekranizacja gry planszowej i każdy zachodził sobie głowę, jak coś tak trywialnego można przenieść na duży ekran dodatkowo wykładając na niego ponad $200 mln. Okazuję się, że można i to ze znakomitym skutkiem. Choć sama sekwencja gry w statki nie trwa tu długo, to jednak z pewnością zostanie w waszej pamięci na zawsze. Podobnie jak zrobiła to już sławna wstawka żywcem wyjęta z gry w filmie „Doom”. Ze swojej strony gorąco polecam.
Ocena: 8/10
Battleship: Bitwa o Ziemię – Battleship (2012)
Produkcja: USA
Gatunek: Sci-Fi
Data premiery: 20 kwietnia 2012 (Polska), 11 kwietnia 2012 (świat)
Reżyseria: Peter Berg
Scenariusz: Jon Hoeber, Erich Hoeber
Zdjęcia: Tobias A. Schliessler
Muzyka: Steve Jablonsky
Od lat: 15
Czas trwania: 133
Obsada:
Taylor Kitsch – Lieutenant Alex Hopper
Alexander Skarsgård – Commander Stone Hopper
Tadanobu Asano – Captain Yugi Nagata
Hamish Linklater – Cal Zapata
Liam Neeson – Admiral Shane
Peter MacNicol – Secretary of Defense