Grindhouse: Death Proof (2007)

Quentin szaleńcu, znów ci się udało! Tak większość fanów tego niesamowitego reżysera zakrzyknie zaraz po zakończonym seansie jego najnowszego „shitu”. „Shit”, tego słowa nie bójmy się użyć, gdyż sam artysta pisząc scenariusz tak właśnie określił to, o czym będzie „Death Proof”. Nie bójmy się też używać słów takich, jak „bitch”, bo to o tego typu paniach będzie opowiadał i „fucking”, bo jest to, co lubią one najbardziej. Nie bójcie się konfrontacji z kolejnym pozbawionym (na pierwszy rzut oka) grosza przyzwoitości filmowym kiczem króla banału. Tu nie chodzi o logikę, ani o mądrości, nie chodzi o realizm, ani o przekaz. Tak naprawdę tu nie chodzi o nic. „Death Proof” to film całkowicie wyrwany ze współczesnej rzeczywistości, mający w poważaniu pastisz hollywoodzkich superprodukcji, które niczym gigantyczne ksera wciąż serwują nam to samo. Co więc o takiej konwencji całkowicie pozbawionej schematyczności, zwyczajnie olewającej widza, „plującej” na krytykę i współczesne kino, obrażającej banałem i krwawą tandetą sądzę Ja? Dla mnie jest ona rewelacyjna!
Kaskader Mike (Kurt Russell) to była gwiazda (przynajmniej on ma o sobie takie mniemanie) filmów klasy „B”. Kocha swój wóz, szybką jazdę, sex, alkohol i piękne kobiety. Te ostatnie kocha w dość specyficzny sposób – on kocha je…zabijać…
Quentin „Big” Tarantino po raz kolejny udowodnił, że film to jego prawdziwa pasja – pasja, która zrodziła się w dzieciństwie. Aby lepiej zrozumieć idee jego najnowszego dzieła, najpierw trzeba się cofnąć w czasie i dowiedzieć się, co to takiego ten cały Grindhouse? Grindhousy to małe amerykańskie kina miejskie, które swój prawdziwy rozkwit przeżywały w latach 30-tych i 40-tych minionego stulecia. Ich domeną stało się puszczanie w blokach programowych dwóch lub trzech filmów pod rząd. Były to najczęściej niskobudżetowe produkcje z nurtu „exploitation”, które z profesjonalnymi obrazami, jakie wychodziły wówczas w Hollywood, nie miały praktycznie nic wspólnego. Ich poziom artystyczny był realnie żaden. Nie szczyciły się one wybitnymi scenariuszami ani jakimiś powalającymi efektami specjalnymi. Słabe technicznie, wizualnie i tematycznie obrazy jednak znajdowały swoich odbiorców i przez wiele lat tytułowe Grindhouse’y cieszyły się sporym powodzeniem wśród miłośników kina klasy „B”. I nie mówimy tu tylko o horrorze, ale także o sensacji, thrillerze i kinie sci-fi. Wraz z rozwojem komfortowych multipleksów idea kin niszowych pomału zaczęła obumierać, żeby praktycznie pod koniec lat 80-tych całkowicie odejść w zapomnienie. Przez długi czas swojego istnienia forma ich działalności bardzo ewoluowała elastycznie dostosowując się do odbiorców w danym rejonie kraju. Zawsze jednak pozostały wierne produkcjom, którym tak bardzo w swoim najnowszym dziele hołd chciał złożyć wielki fan tego typu obrazów Quentin Tarantino. Na pomysł ten wpadł razem ze swoim dobrym przyjacielem Robertem Rodriguezem, z którym wspólnie nakręcili dwa filmy pieczętując je właśnie hasłem Grindhouse.
Widzimy więc, że już sama definicja tego zjawiska sugeruje nam, iż „Death Proof” nie jest obrazem skierowanym do komercyjnego odbiorcy. Obaj panowie postanowili dać upust swoim dziecięcym fascynacjom i nakręcili coś dla grona ludzi wychowanych na filmach niszowych powleczonych tłem exploitation. Myślę, że i w tym miejscu przyda się odrobina wyjaśnień, gdyż w czasach obecnych znaczenie „exploitation movie” troszeczkę poszło w zapomnienie. Sięgając do najprostszej definicji tego nurtu można powiedzieć, że „exploitation movie” to filmy niskobudżetowe kręcone najczęściej przez amatorskich twórców (głównie fanów danego gatunku np. horroru) lub początkujących reżyserów. Ich tematyka poruszała zjawiska kontrowersyjne takie jak sex, niczym nieuzasadniona przemoc, narkotyki, wulgaryzmy i okrucieństwo. Cechą charakterystyczną wszystkich tych „dzieł” był prymitywizm i prostota w ukazywaniu danego zagadnienia. Duża popularność nurtu exploitation sprawiła, iż z czasem wyodrębniły się pewno jego podgatunki, pogłębiające konkretną tematykę. W ich skład wchodzą między innymi sexploitation (tzw. soft porno), blaxploitation (prostytucja i narkotyki), slasher movie, spaghetti western (westerny pochodzące z Włoch, produkowane na przełomie lat 60-tych i 70-tych XX wieku), splatter films (obrazy bardzo krwawe i brutalne, najczęściej horrory), nazisploitation (filmy najczęściej opowiadające o torturach kobiet w nazistowskich więzieniach), nunsploitation (zakonnice w… troszkę innej odsłonie, niż mówi religia), Torture/Rape (tortury i gwałt), occultsploitation (okultyzm, czary), necrophilia (akty seksualne z ludzkimi zwłokami), toonsploitation (zabawki), cannibalism (kanibale). To tylko nieliczne podziały kina exploitation, z którymi można było obcować wiele lat temu. Nie wszystkie te podgatunki przedostały się na nurt amerykański, ale obecność tych, którym ta sztuka się udała, na pewno po części odczujecie w obrazie „Death Proof”. Tarantino skoncentrował się głównie na tych nurtach, które w Stanach swego czasu były najbardziej popularne, czyli sexploitation, blaxploitation i splatter films. Myślę, że już z tych dwóch powyższych wywodów z łatwością możecie zakreślić sobie „wartości odżywcze” tego dzieła.
Co mnie w nim najbardziej urzekło? Jak już wspominałem „Death Proof” to przede wszystkim hołd złożony wszelkiego rodzaju filmom niszowym pochodzącym z przed wielu lat. Myślę, że wierni czytelnicy naszego portalu wiedzą, że niezwykle interesuję się tego rodzaju opowieściami i dlatego na ten film czekałem z wielkimi nadziejami. Tym bardziej, że jego twórcą miał być sam mistrz filmowego kiczu, Tarantino. Od zawsze podkreślał on swoje przywiązanie do kina klasy „B” i jego wielkim marzeniem było stworzenie właśnie takiego widowiska, które w przeszłości sam chciałby zobaczyć. Inaczej rzecz ujmując, chciał zrobić film dla siebie i dla ludzi o podobnych gustach. Postanowił, że dołoży wszelakich starań do tego, aby obraz ten jak najbardziej przypominał przerysowane obrazy z lat 60-tych i 70-tych ubiegłego stulecia. Chciał to zrobić i nie ukrywał tego, widział, że nadal są ludzie zakochani w tego rodzaju kinie i tego rodzaju historiach. Na pierwszy rzut oka „Death Proof” jest filmem do bólu prostym i głupkowatym. W początkowych 30 minutach na ekranie praktycznie nie dzieje się nic. Widz jest świadkiem całej gamy mało interesujących dialogów pań, które to użalają się nad własnym losem i męskim szowinizmem. Ich rozmowy w ogólnie nie mają nic wspólnego z sensem obrazu. Są zupełnie „martwe” dla rozwoju całej akcji, akcji, która pojawia się nagle, i jak przystało na projekt Quentina, od razu zamiata widza pod kinowy fotel. Zupełnie luźną atmosferę niczym grom z jasnego nieba przenika totalnie pokręcona scena czołowego wypadku dwóch samochodów. Nie jest to jednak zwykły wypadek. Czegoś takiego na pewno jeszcze nikt nigdy nie pokazał na dużym ekranie. Masakra w czystym tarantinowskim stylu. Szczegółów tutaj zdradzał nie będę, ale od razu powiem, abyście naszykowali się na spory szok (choć i tak z wersji kinowej wycięto pewną scenę, w której Kurt Russell zaraz po tym wypadku onanizuje się zalany krwią w całkowicie roztrzaskanym wozie). Chwilę później bez żadnych zbędnych ceregieli akcja przenosi się o 6 miesięcy w przód i… znów mamy tonę nikomu niepotrzebnych dialogów pań, które jako kolejne potencjalne ofiary wpadły w oko Mike’owi. Ten sam schematyczny (oczywiście tylko pozornie) motyw, jednak tym razem zakończony z jeszcze większym przytupem. Druga część „Death Proof” jest znacznie żywsza. Wszystko za sprawą rozciągniętego do granic możliwości pościgu w „oldschoolowym” stylu, a’ la „Mistrz Kierownicy Ucieka”. Korzystając z szerokiej ramówki kanału TCM (Turner Classic Movie) pomału nadrabiam zaległości w klasycznych opowieściach i wśród niekiedy emitowanych tylko tam tytułów udało mi się wyłapać kilkanaście ewidentnych nawiązań do starych sprawdzonych historii. I tak np. wykorzystany w filmie fragment wiersza Roberta Frosta pod tytułem „Przystając pod lasem w śnieżny wieczór”, jest nawiązaniem do filmu „Telefon” z 1977 roku w reżyserii Dona Siegela, kaczka na masce samochodu Mike’a to nawiązanie do filmu „Konwój” z 1978 roku w reżyserii Sama Peckinpaha, ksywka nadana przez stróżów prawa Mike’owi, „Frankenstein” nawiązuje do „Death Race 2000” z 1975 zrealizowanego przez Paula Bartela. To oczywiście nie wszystko. Znacznie więcej zapożyczeń Quentin czerpie z własnych filmów, takich jak „Wściekłe Psy”, „Pulp Fiction”, „Od zmierzchu do Świtu”, czy obu części „Kill Billa”. Aż nie chce mi się tego wszystkiego wymieniać, ale miłośnicy twórczości tego pana będą mieli znakomitą zabawę w odgadywaniu, co i z jakiego filmu Tarantino wrzucił do „Death Proof”.
Jak przystało na obraz „Big” Quentina ogromnym plusem okazał się znakomity soundtrack, przepełniony kultowymi utworami sprzed wielu lat. W filmie tym możemy usłyszeć takie kapele, jak: The Box Tops, Joe Tex, Cry Like a Baby Dinah Washington, Mad About the Boy William Bell, czy Formula of Love Lee Williams. Być może współczesnym widzom formacje te nie mówią za wiele, ale możecie mi wierzyć, że kilkanaście lat wstecz nieźle radziły sobie na przeróżnych listach przebojów. O znakomitą jakość tej produkcji zadbali też aktorzy. Naprawdę świetny powrót zaliczył ostatnio nieco zapomniany w światowym kinie Kurt Russell. W postaci Mike’a czuje się on znakomicie. Kiedy trzeba jest zabawny, kiedy trzeba jest brutalny, aby za chwilę popłakać się jak baba. Cóż, jego bohater to prawdziwy świr, który wyraźnie nie radzi sobie ze swoją osobowością. Swoim występem znakomicie wskrzesza typ psychopatycznego mordercy rodem ze slasherów sprzed wielu lat. No, ale to przecież wielki Kurt Russell, więc nie dziwmy się jego geniuszowi. Dziwmy się natomiast licznym pięknościom, w rolę których wcieliły się między innymi Rosario Dawson, Jordan Ladd, Rose McGowan, Mary Elizabeth Winstead, czy debiutująca na dużym ekranie Zoe Bell, która w „Death Proof” gra… samą siebie – naprawdę jest kaskaderką i pochodzi z Nowej Zelandii, była między innymi dublerką Umy Thurman w obu „Kill Billach”. Ogólnie rzecz ujmując, w swoich kreacjach prezentują się one przebojowo! Kiedy widzi się te wszystkie laski, które ni z gruszki ni z pietruszki nagle obalają wszystkie głupkowate teorie na temat tego, że kobieta w horrorze to głównie ofiara, znów nabiera się wiary w to, że w tym całym Hollywood czasami ktoś odpali myślenie. I właśnie wszystko to świetnie wymyślił Tarantino, a jeszcze lepiej przekazały to już na ekranie grające u niego panie. Cud, miód i orzeszki…
I tak o walorach tej produkcji mógłbym sobie jeszcze troszeczkę popisać, ale powiem szczerze, że zapał, jaki mną kierował, zanim poczytałem sobie na przeróżnych forach mądrości internatów mieszające ten obraz z błotem i pomyjami, zupełnie się wypalił. Cokolwiek bym nie napisał, i tak większość współczesnych widzów będzie to miała gdzieś. Nadal będą żyli w swoim wyidealizowanym świecie filmowym pełnym kolorowych superbohaterów i efektów specjalnych. A kino to nie tylko to. Kino to przede wszystkim forma przekazu, która owszem ewoluuje, ale zawsze ma nam coś do powiedzenia. I Quentin tym wszystkim, co w tej chwili śmieją się z jego najnowszego dzieła, ma dopowiedzenia to, że są zwykłymi frajerami. Tak, powiedzmy to sobie wprost. Krytykować każdy umie, szkoda tylko, że prawie nigdy nie popiera swojej krytyki jakimiś sensownymi tezami. No, ale jest jeszcze coś takiego, jak internetowa anonimowość, która pozwala każdemu pisać to, co mu myśl na palce przyniesie. Więc niech sobie nadal piszą brednie i zostaną „prawdziwymi mędrcami” filmowej materii. Niech nie patrzą na to, co sprawiło, że współczesne kino w tej chwili wygląda tak, jak wygląda. Niech plują na tych, którym to wszystko zawdzięczają, na tych, co to wszystko rozwijali i krok po kroku wprowadzali na wyższy poziom. Bo po co składać komuś takiemu hołd? Po co dziękować za to, co w tej chwili daje nam film? Po co…? No właśnie, sami niech sobie wpiszą to, co im się podoba, w końcu są najmądrzejsi. Przecież to oni wiedza najlepiej, co jest cool, a co nie.
Reasumując, „Death Proof” to film niezwykły. To kolejna już wielka ikona kina, która wychodzi spod ręki mistrza kinowej awangardy, mającego gdzieś schematy i powtarzalność. Quentin Tarantino to prawdziwy wizjoner, żyjąca legenda współczesnego kina. Być może jeszcze nie teraz, ale za 2-3 lata obraz ten na pewno przywdzieje szatę kultowości i niepowtarzalności. Bo „Death Proof” to projekt jedyny w swoim rodzaju, przewracający do góry nogami całą filozofię współczesnej kinematografii. Może to i dobrze, może w Hollywood w końcu ktoś zauważy, że w świecie filmu potrzebne są zmiany? Może wykładnikiem do tego będzie właśnie projekt Grindhouse? Zobaczymy, wszystko wyjaśni się w swoim czasie. Póki co zachęcam wszystkich miłośników prawdziwego kina do zapoznania się z pierwszą częścią tego cyklu. Dla mnie był to wspaniale spędzony czas, a 10/10 nie wystawię tylko dlatego, że nie widziałem jeszcze drugiej odsłony Grindhouse, która jak powszechnie wiadomo stanowi nieodzowny element całego tego przedsięwzięcia. Na razie 9/10 i czekamy na Rodrigueza.
Ocena: 9/10