Indiana Jones i Świątynia Zagłady / Indiana Jones and the Temple of Doom (1984)

Wytyczną ogromnego sukcesu w filmie niemal zawsze staje się jego sequel. Wyjątek stanowią jedynie obrazy opierające swoją fabułę na kartach powieści („Władca Pierścieni”) lub kończące się śmiercią głównego bohatera („Titanic”). Jednak do żadnych z w/w kategorii nie można zaliczyć przygód niesamowitego archeologa i odkrywcy Indiany Jonesa i powiem szczerze, że bardzo się z tego cieszę. Zaledwie trzy lata musieli czekać widzowie na powrót ich ulubieńca. Po zarobieniu niebotycznych pieniędzy, zdobyciu pięciu Oskarów i podbiciu serc ludzi na całym świecie nikt w wytwórni nie miał wątpliwości, że przygoda musi być kontynuowana. I tak oto w 1984 roku w kinach pojawiła się druga część z serii zatytułowana „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”. Tym razem team Spielberg i Lucas zabierze nas do egzotycznych Indii, gdzie pan Jones będzie musiał pomóc ludziom z pewnej wioski i zmierzyć się z wyznawcami niebezpiecznej sekty.
Jest rok 1935. Indiana na zlecenie pewnego biznesmena przebywa w Szanghaju. Ma on przeprowadzić transakcję z niezwykle niebezpiecznym człowiekiem, Leo Chenem, przedmiotem której jest unikalny diament. Niestety zamiast otrzymania drogocennej błyskotki, Jones zostaje otruty i tylko dzięki pomocy amerykańskiej piosenkarki Willie udaje się mu ujść z życiem. Jednak wcale nie oznacza to, że niebezpieczeństwo minęło. Wręcz przeciwnie, rozwścieczeni szefowie mafii, puszczają w pogoń za profesorem swoich najgroźniejszych ludzi. Rozpoczyna się rozpaczliwa ucieczka, której finiszem okazuje się pokład pewnego samolotu lecącego do Indii. Jednak i tam sięgały macki gangsterów. Opłaceni piloci opuszczają pokład maszyny i ta rozbija się w górach. Na szczęście i z tych opresji Jones potrafił wyjść cało, skacząc na pontonie do spływającej u podnóża gór rzeki. Po dobiciu do brzegu wraz z Willie i małym chłopcem Shortem zostają zauważeni przez mieszkańców niewielkiej wioski. Nie mając się gdzie podziać, decydują się na odpoczynek w ich osadzie. Tam dowiadują się, że ludzie w tamtych rejonach Indii od bardzo dawna cierpią głód i suszę. Miejscowi wierzyli, że spowodowane jest to kradzieżą świętego kamienia, który od lat sprawował pieczę nad Hindusami. Ponadto wszystkie dzieci zostały porwane do pracy w kopalni, gdzie w nieludzkich warunkach musiały szukać diamentów. Przejęty losem ludzi z wioski, Indiana postanawia działać. W tym celu udaje się do pałacu młodego Maharadży, aby dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi. Już na miejscu odkrywa, że reaktywowano bardzo niebezpieczny kult bogini Kali, której składano ofiary z ludzkich serc. Czy Indy’emu uda się odnaleźć skradziony kamień i uwolnić porwane dzieci? Pewnie już wszyscy to wiecie..
„Indiana Jones i Świątynia Zagłady” pomimo tego, że jest częścią drugą, opowiada o wydarzeniach sprzed „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”. Można więc określić go mianem prequela, jednak obie historie nie mają ze sobą nic wspólnego, dlatego ten przydomek bardzo rzadko używany jest w kontekście tego obrazu. Zresztą nie było potrzeby robić z tego wielkiego „halo”, gdyż filmowcy nie ujawniają nam żadnych nowych szczegółów z młodości archeologa. Wszystkie podstawowe informacje o Indym zostały zawarte w produkcji z 1981 roku, dlatego nawet Spielberg pytany, jak określiłby swoje dzieło – sequel, czy prequel – odpowiedział prasie: „Wybierzcie sobie sami, przecież to nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Ważne, żeby mój film spodobał się publiczności.” A tej jak wiadomo spodobał się, i to bardzo. Wstępnie szacowano, że kolejna części przygód Indiany Jonesa znacznie pobije wpływy „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”, jednak dwie kolejne re-edycje pierwszej części, które pojawiały się w kinach kolejno w 1982 i 1983 roku dość pokaźnie zasiliły konto wcześniejszej odsłony serii. Niemniej jednak dochód, jakim pochwalić może się „Świątynia Zagłady” wstydu jej na pewno nie przyniósł. No bo tylko z sal kinowych dochód tej produkcji wynosi $333 mln, co przy budżecie $28 mln zamiata konkurencję głęboko pod dywan. O takich filmach zwykło się mówić, że są skazane na sukces i tak wysokim dochodom absolutnie dziwić się nie można. Tym bardziej, że część druga starszej historii praktycznie w niczym nie ustępuje.
„Świątynia Zagłady” niemalże od pierwszej sekundy naszpikowana jest zawrotną akcją. Popisowa strzelanina w barze, niesamowity pościg zatłoczonymi ulicami Szanghaju, katastrofa samolotu oraz karkołomny skok na pontonie z olbrzymiej wysokości. To wszystko w ciągu pierwszych 15 minut filmu! Nie wierzycie? Przecież to Indiana, człowiek dynamit, James Bond lat 30-stych minionego stulecia. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, czy niewykonalnej misji. On jest po prostu nie do zatrzymania. Po kilkuminutowym wprowadzeniu we właściwy tor historii, rozpoczyna się wspaniała przygoda, pełna niebezpieczeństw wyprawa przez indyjską dżunglę, naszpikowaną niezliczoną ilością dzikich zwierząt, gadów i robactwa. Znakomitym pomysłem okazało się osadzenie w tym otoczeniu rozkapryszonej i zmanierowanej „prawie gwiazdy” muzycznej Willie Scott. W rolę tę znakomicie wcieliła się Kate Capshaw, która w castingu pokonała rozpoczynającą wówczas swoją wielką karierę Sharon Stone. Nie umniejszając nic z talentu pani Stone myślę, że jednak dobrze się stało, że w tym filmie to nie ona partnerowała znów niezastąpionemu Harrisonowi Fordowi. I tym razem aktor ten nie zawiódł swoich fanów tworząc kreację godną mistrza.
W „Świątyni Zagłady” znacznie rozbudowano stronę kaskaderką. W „Poszukiwaczach Zaginionej Arki” mieliśmy zaledwie kilka naprawdę wielkich scen, tutaj mamy je dokładnie co chwilę. Od wspomnianej już niesamowitej ucieczki z początku filmu, poprzez absolutnie szalony pościg w kopalnianych wagonikach, aż po spektakularną walkę stoczoną z wyznawcami Kali na wiszącym moście z końcówki filmu. Należy pamiętać, że obraz został zrealizowany na początku lat 80-tych, gdzie użycie efektów komputerowych było praktycznie marginalne. Wszystkie te sceny kręcone były więc w sposób całkowicie naturalny, wymagający od twórców olbrzymiej koordynacji prac przeróżnych członków ekipy i niebagatelnej wyobraźni. No bo kto kiedyś mógł pomyśleć, że niewielkim wagonikiem wykorzystywanym w pracach kopalnianych można śmigać ponad 100 km/h i wyhamować butami po tym, jak zerwie się hamulec? Chyba tylko George Lucas. A kto mógł coś takiego sfilmować? Wiadomo, tylko Steven Spielberg.
I tak oto tych dwóch wielkich kina zaserwowało nam dwie godziny niesamowitej, naładowanej akcją i humorem przygody, na której nikt nigdy się nie nudzi. I nie ważne jest, czy urodziłeś się 5, 10, czy 30 lat temu, gdy raz sięgniesz po ten film, będziesz chciał do niego wracać cięgle. Jest to obraz ponadczasowy, który już wychował całe pokolenia i pewnie jeszcze wiele ich wychowa. Nie oszukujmy się, chyba nie ma na świecie osoby, mogącej otwarcie powiedzieć, że nie chciałoby przeżyć czegoś takiego, jak profesor Indiana Jones. Że nie chciałby założyć jego kapelusza, chwycić w dłoń bicza i rzucić się w sam środek największej przygody. To jest to, o czym wszyscy śnimy, a sny te poniekąd pozwalają nam spełnić Spielberg i Lucas, za pomocą swojego dzieła. Wygodny fotel, duży ekran i tylko ty i Indi, w drodze ku przygodzie! Nie dajcie się prosić…
Ocena: 8/10
Tytuł oryginalny: Indiana Jones and the Temple of Doom
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: George Lucas, Willard Huyck. Gloria Katz
Zdjęcia: Douglas Slocombe
Muzyka: John Williams
Produkcja: USA
Gatunek: Przygodowy
Data premiery (świat): 23.05.1984
Data premiery (Polska): 31.12.1990
Czas trwania: 118 minut
Obsada: Harrison Ford, Kate Capshaw, Amrish Puri, Roshan Seth, Philip Stone, Roy Chiao, Jonathan Ke Quan, David Yip, Ric Young