Lot nad kukułczym gniazdem / One Flew Over the Cuckoo’s Nest (1975)

Świetny debiut literacki zdarza się zdecydowanie rzadziej niż filmowy lub muzyczny. Możliwe, że wiąże się to z faktem, iż pisanie książki to praca bardziej indywidualna niż wcześniej wymienione branże. Oczywiście nie wolno zapominać o wydawnictwach, od których przecież tak dużo zależy, które są celem wielu początkujących pisarzy i ich jedyną nadzieją na zaistnienie w świecie. Do ostatnich szerzej znanych i głośnych debiutów pisarskich można zaliczyć Dana Browna czy J.K. Rowling, jednak z całym szacunkiem dla ich pisarskiego kunsztu, trudno określić ich dzieła takimi epitetami jak głębokie, ambitne czy przełomowe. Nie da się w tym wszystkim odnaleźć głębszego przesłania, co oczywiście choćby w minimalnym stopniu nie zmniejsza ilości sprzedanych książek. Mimo wszystko, historia niejednokrotnie znała przypadki porażających rozmachem, klasą i pomysłem książek, które były pierwszymi powieściami, wychodzącymi spod ręki świeżo upieczonych literatów. Chciałbym skoncentrować się na debiucie Kena Kesey’a, który przez wydanie w 1962 roku (mając zaledwie 27 lat) książki „Lot nad kukułczym gniazdem”, wywrócił do góry nogami cały pisarski świat. Jednak następny przewrót, tym razem w filmie dopiero się szykował, gdy do ekranizacji tej powieści zabrała się żywa legenda kina – Milos Forman.
Forman urodził się w Czechach i właśnie tam rozpoczął swoja karierę filmową. Światowy rozgłos przyniosła mu nakręcona w 1965 roku „Miłość blondynki”, za którą został nagrodzony na festiwalu w Wenecji. Później wyjechał do Stanów Zjednoczonych i właśnie tam stworzył dzieło, które przez wielu krytyków uważane jest za jedno z największych osiągnięć w historii kinematografii.
„Lot nad kukułczym gniazdem” rozpoczyna się w momencie, gdy do szpitala psychiatrycznego trafia Randall McMurphy. Udaje chorego, mając nadzieje, że pozwoli mu to uniknąć konieczności odsiedzenia wyroku więziennego. W przeciwieństwie do reszty pacjentów, nie zważa na restrykcje i zakazy obowiązujące w placówce, co spotyka się z wielkim niezadowoleniem siostry oddziałowej. Mildred Ratched słynie w całym szpitalu z przywiązania do surowych zasad, niespotykanej stanowczości i sprawowania bezgranicznej kontroli nad swoimi podopiecznymi. Dochodzi do konfrontacji dwóch zupełnie antagonistycznych osobowości, jednak o zbliżonym poziomie uporu. Początkowo prowadzi to do wielu przepełnionych humorem sytuacji, przy których widzowi ciężko powstrzymać śmiech. Z biegiem czasu wszystko zaczyna się zmieniać, do konfliktu dołączają pozostali pacjenci, którzy opowiadają się po stronie głównego bohatera. On sam zaczyna się mocniej z nimi identyfikować. Napięcie sukcesywnie rośnie, a my stajemy się świadkami coraz bardziej dramatycznych i tragicznych wydarzeń. Film często skłania do refleksji oraz wzbudza w nas całą gamę emocji. Sami do końca nie wiemy, kiedy niewinne wygłupy Randall’a zmieniają się w heroiczną walkę o godność i opór przeciwko mentalnemu ubezwłasnowolnieniu.
Opisując tę produkcję nie sposób pominąć fenomenalnej i niezapomnianej gry aktorskiej, z jaką mamy do czynienia. Jack Nicholson w roli McMurphy’ego sprawdza się świetnie. W jego ruchach, gestach i mimice nie widać żadnej sztuczności czy nadmiernej ekspresji. Wszystko robi z pełną swobodą, przez co wypada bardzo przekonywująco, a zarazem wyraziście. Już wcześniej dał dowód swojego kunsztu w takich filmach jak „Easy Rider” czy „Chinatown”, a w „Locie nad kukułczym gniazdem” wciąż trzyma poziom, który wydaje się wręcz nieosiągalny dla rzeszy innych aktorów. Ja osobiście nie wyobrażam sobie nikogo, kto mógłby odtworzyć tę rolę z większym profesjonalizmem, a jednocześnie z delikatną i typową dla tego aktora dozą szaleństwa i improwizacji. U jego boku zaprezentowała się Louise Fletcher, która wcieliła się w postać siostry oddziałowej. Pokazała prawdziwy popis gry aktorskiej i ani na krok nie ustępuje pod tym względem Nicholsonowi (a jemu akurat nigdy nie jest łatwo dorównać). Jej „porcelanowy uśmiech”, którym tak często obdarowywała pacjentów, zawiera w sobie cały jej charakter oraz osobowość. Tym jednym gestem potrafi przekazać więcej niż tysiąc słów, to samo możemy dostrzec w jej pełnym chłodu i dystansu spojrzeniu. Wydawałoby się, że to drobne i zbędne szczegóły, ale to właśnie w dużej mierze one wpływają na perfekcyjnie wykreowany i błyszczący oryginalnością wizerunek siostry Ratched. W sumie powstaje nam niesamowity i jeden z najciekawszych duetów w dziejach kina, co zostało udokumentowane dwoma Oscarami. Tło aktorskie, na którym oglądamy Louise Fletcher i Jacka Nicholsona także zasługuje na uznanie. W filmie możemy podziwiać wiele świetnie zagranych drugoplanowych ról, mam tu szczególnie na myśli całe grono pacjentów, wśród których możemy znaleźć Christophera Lloyda (najbardziej znanego jak dr Emmet Brown z „Powrotu do Przyszłości”), czy Danny’ego DeVito. Dla obydwu z nich udział w filmie Milosa Formana okazał się przepustką do sławy i kolejnych występów na ekranie. Doprawdy nadzwyczaj rzadko możemy w jednym filmie spotkać tak doskonale dobraną obsadą aktorską oraz tak świetnie odtworzone role. Jest to o tyle ważne, iż każda postać wnosi coś ważnego do filmu i często ma bardzo istotny wpływ na tok fabuły, która porusza bardzo trudny i rozległy problem, jakim jest manipulacja i ograniczenie wolności.
Po obejrzeniu tego dzieła ciężko uciec przed nasuwającymi się refleksjami nad tym, co wydarzyło się podczas seansu. Widzowie stali się świadkami buntu przeciw Systemowi, do jakiego doszło w szpitalu dla umysłowo chorych. Na pewno miejsca, a także osób, wśród których rozgrywała się cała akcja, nie powinno się traktować dosłownie. Szpital i jego pacjenci to wielka metafora, jaką posłużył się Kesey, a później Forman do przekazania bardzo głębokiej i ciekawej treści, jaką jest przeciwstawienie się panującym zasadom oraz konwencjom. Bynajmniej nie jest to nawoływanie, do bezmyślnego łamania prawa, a zarazem usprawiedliwiania swoich czynów walką o wolność. Trzeba pamiętać, że większość pacjentów, znajdujących się pod opieką, przebywała tam z własnej i nie przymuszonej woli. Sami skazali się na szereg upokorzeń i bez większego zastanowienia poddali się władzy Kombinatu. Sądzę, że właśnie w tej kwestii tkwi sedno całego przesłania. Warto przytoczyć scenę, w której Randall zakłada się z pozostałymi o to, że uda mu się podnieść konsoletę wodną. Wszyscy z góry przesądzają, że jest skazany na porażkę, ale mimo to McMurphy z dużym zaangażowaniem stara się dźwignąć ogromny ciężar. Nie sprostał zadaniu, ale wtedy z jego ust padają kluczowe słowa – „Przynajmniej próbowałem…”. Reszty pacjentów na żadną próbę nawet nie stać i można to odnieść do szeroko obecnego w społeczeństwie oraz bezgranicznie tolerancyjnego, przyjmowania konwencji i stereotypów. Możliwe, że ma to jakieś podłoże w ideologii hipisowskiej, jednak w „Locie nad kukułczym gniazdem” nie przyjmuje to tak radykalnej formy jak choćby w „Easy Riderze”, który dokładnie analizuje zdecydowany sprzeciw ludzi związanych z tą subkulturą wobec Systemu. U Formana ciężko to nazwać buntem czy rewolucją, raczej wezwaniem do poświęcenia większej uwagi temu, na co jesteśmy narażeni we współczesnym świecie, a chyba najbardziej na protekcje przeciw mentalnemu zniewoleniu, którego próby docierają do nas z wielu stron.
Przedstawienie takiej treści, w tak skrajnej formie kontroli, jaka panuje w szpitalach psychiatrycznych, też ma swój cel: uwypukla sedno przesłania, a także ironizuje z tych, którzy wprowadzają manipulacje, a jednocześnie z ludzi, którzy ją bezkrytycznie przyjmują. Fabuła i wydarzenia spotkały się z duża krytyką, zarzucano szerzenie złych i nieprawdziwych wizji o placówkach leczących chorych ludzi, ale reżyserowi na pewno nie chodziło o pokazywanie sadyzmu opieki medycznej. Jak już wspominałem, całość to wielka metafora społeczeństwa, obnażenie jego słabości wobec wszelkich typów władzy, a zarazem napiętnowanie braku odwagi do obrony przeciw fali arbitralnych ograniczeń.
Przed zobaczeniem filmu, przeczytałem książkę, więc nie potrafię napisać tej recenzji bez porównań do powieści. Pierwszą rzucającą się w oczy różnicą, jest zaburzenie chronologii, co może wprawić w lekkie zakłopotanie tych, którzy mieli do czynienia z lekturą. Jednak największą różnicą jest potraktowanie w ekranizacji postaci Wodza Bromdena, który w książce pełni funkcję narratora. Reżyser trochę uszczuplił jego postać, która staje się bardziej marginalna. Najbardziej brakowało mi wizji Bromdena, w których cały szpital jawił się jako jeden, wielki mechanizm. Ukazanie tego opisu w filmie to trudna sztuka, ale wydaje mi się, że ktoś taki jak Milos Forman stanąłby na wysokości zadania. Możliwe, że zabieg, który przeprowadził był celowy, chciał wszystkich pacjentów przedstawić bardziej kolektywnie i nie robić z żadnego z nich głównego bohatera, ale z drugiej strony, czy Randall McMurphy nie jest postacią wysuwającą się na pierwszy plan?
Mimo tych drobnych różnic, przesłanie pozostaje identyczne, ale te drobne zmiany mogą delikatnie razić czytelników dzieła Kesey’a. Trzeba jednak pamiętać, że reżyser, dysponował maksymalną dowolnością interpretacji. Dla przykładu wprowadzania zmian, można przytoczyć „Jądro Ciemności” Josepha Conrada i zupełnie inną a genialną ekranizację w reżyserii Francisa Forda Coppoli – „Czas Apokalipsy”.
Chciałbym jeszcze wrócić do Wodza Bromdena oraz symboliki konsolety. To właśnie Indianin staje się tą osobą, której udaje się pokonać System. Przy pomocy konsolety, wybija okno w szpitalu i wydostaje się na wolność. Jak już wcześniej pisałem, McMurphy nie podniósł konsolety, tak samo jak on, nie podniósł się po zabiegu lobotomii. Bardzo podoba mi się wprowadzenie takich alegorii, symboli i metafor, których w filmie można znaleźć jeszcze więcej. Wpływa to na upoetycznienie całości, a także udowadnia wysokie ambicje i aspiracje twórców.
Zakończenie filmu jest bardzo przejmujące i synkretyczne. Z jednej strony bardzo smutne, ale patrząc na losy Wodza, nie do końca takie złe. Po jego obejrzeniu, na pewno widza dopada lekka dezorientacja, na którą rzutuje kontrast, między tym co wydarzyło się z dwoma bohaterami. Te wszystkie skrajne odczucia oraz emocje sprawiają, że film pozostanie nam w pamięci na długi czas i że na pewno niejednokrotnie przyjdzie nam do niego wracać. Jeśli miałbym mówić o wadach filmu, to można powiedzieć, że muzyka, zdjęcia czy montaż stoją w stosunku do reszty, „tylko” na przyzwoitym poziomie. Oczywiście są to kwestie, które w żaden sposób nie obniżają ogromnego potencjału filmu. W tym wszystkim widać inwencję reżyserską, czyli coś, z czym w ostatnim czasie przychodzi nam się spotykać coraz rzadziej. Swoją głębią i ambicją, „Lot nad kukułczym gniazdem” świeci jak diament na stercie kamiennych i jałowych produkcji, a swoim przesłaniem wciąż skłania do refleksji. Przez czas trwania filmu, Milos Forman zabiera nas w podróż, w której nie raz poczujemy się, jak podczas tytułowego lotu nad kukułczym gniazdem, lotu pełnego przemyśleń, ambitnej problematyki i egzystencjalnych pytań, na których odpowiedzi będziemy musieli poszukać sami.
Tytuł oryginalny: Flew Over the Cuckoo’s Nest
Reżyseria: Miloš Forman
Scenariusz: Bo Goldman, Lawrence Hauben
Zdjęcia: Haskell Wexler
Muzyka: Jack Nitzsche
Produkcja: USA
Gatunek: Dramat
Data premiery (Świat): 20.10.1975
Data premiery (Polska): 31.12.1975
Czas trwania: 133 minuty
Obsada: Jack Nicholson, Louise Fletcher, Danny DeVito, William Redfield, Will Sampson, Michael Berryman