My Name is Bruce (2007)

Bruce Campbell. Pana tego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Nie tylko w horrorze, ale także w innych gatunkach filmowych postać ta uchodzi za absolutną ikonę kinematografii. Myślę, że słowa te nie są przesadzone, bo gdy pomyśli się o kultowych filmach z lat 80-tych to z pewnością przy kilku z nich pojawi się nazwisko pana Campbella. Niestety upływające lata zepchnęły tego sympatycznego aktora daleko w cień i gdyby nie jego przyjaciel Sam Raimi, coraz rzadziej byłby on zauważany w kinie. To ostatecznie skłoniło Bruce’a do samodzielnej realizacji filmu, który jak się okazuje, oprócz oddania hołdu produkcjom grozy z minionego stulecia, staje się też znakomitą autobiografią i rozliczeniem z przeszłością tego wspaniałego artysty…
W malutkim miasteczku Gold Lick w stanie Oregon grupka młodych ludzi przypadkowo budzi do życia starożytnego demona Guan-di, który strzegł chińskiego cmentarzyska. Przybyły z piekielnych otchłani stwór od razu zabił trzy, z czterech osób, które zakłóciły jego spokój. Jedyny ocalały, Jeff (Taylor Sharpe), wielki fan horrorów i osoby Bruce’a Campbella wierzy, że jedyną nadzieją na ocalenie siebie i całego miasteczka jest… sprowadzenie swojego idola, który przecież znakomicie eliminował wszelkiego rodzaju demony w niejednym filmie grozy. Wszystko to zbiega się w czasie z urodzinami Bruce’a, który po porwaniu go przez chłopca cały czas myśli, że zaistniała sytuacja jest tylko głupim żartem (lub prezentem) od jego menagera. Jednak już pierwszej nocy, sam Bruce „Wielki” Campbell przekona się, że Guan-di istnieje naprawdę i chce zgładzić wszystkich mieszkańców Gold Lick. Jak zachowa się nasz bohater? Czy stanie do walki jak niegdyś w „Martwym złu”? A może okaże się zwykłym tchórzem i w mgnieniu oka opuści przerażonych mieszkańców? Na pytania te musicie już odpowiedzieć sobie sami, a jeżeli jesteście fanami tego aktora, dodatkowo musicie zrobić to jak najszybciej!
Jak zgrabnie podkreślali organizatorzy III edycji Horror Festiwalu: „Bruce Campbell jest obok Christophera Lee bodaj najbardziej znanym żyjącym aktorem kojarzonym z horrorem.” Jakkolwiek nie patrzyłby na kino grozy ciężko jest nie zgodzić się z tym hasłem. Bruce jak każdy aktor w swojej karierze miewał role wybitne i całkowicie słabe. Jednak tak naprawdę nigdy nie zniechęcał się krytyką i pozostając wiernym swoim ideałom do teraz nie boi się pojawiać w klasycznym kinie „klasy B”. I chyba za to tak bardzo szanuje tego artystę. To, co uczynił on dla horroru ciężko jest określić inaczej jak tylko pełnym ofiarowaniem swojej osoby na jego ołtarzach. Stał on się dosłownie „człowiekiem-instytucją, obecnym na wszystkich ważniejszych konwentach horroru, gdzie spotyka się z tysiącami fanów.” To dzięki niemu wciąż wielu miłośników kina sięga po te uboższe pozycje szukając tam następcy Bruce’a Campbella…
Jeżeli idzie już o sam obraz, to z pewnością nie jest to pozycja dla osób nieznających kiczowatego kina „klasy B” ubiegłego stulecia i dla tych nieprzepadających (tylko czy znajdzie się ktoś taki) za Brucem Campbellem. Ciekawostką dla wielu może być to, że pomysł na ten film zrodził się podczas pisania autobiografii zatytułowanej „Gdyby podbródki mogły zabijać: Wyznania aktora z filmów klasy B.” Książka ta obiła się szerokim echem wśród miłośników talentu tego aktora, co specjalnie dziwić nie może. Zaskakujące jednak może być to, że przepełniona była ona goryczą. Bo kto powiedział, że życie aktora to sielanka? Bruce opisał w niej swoje problemy z alkoholem, rozstanie z żoną, nieustanne kłopoty finansowe i jeszcze wiele, wiele innych złych rzeczy jakie przytrafiły mu się w życiu. Wszystko, o czym możemy poczytać w książce idealnie zostało przedstawione w tej produkcji. Tak naprawdę „My Name is Bruce” to opowieść o upadku człowieka, który był na szczycie i choć tak naprawdę nigdy z niego nie zszedł (przynajmniej nie dla świata), to nigdy też nie był tam szczęśliwy. Oczywiście nie myślcie, że macie tu do czynienia z jakimś dramatem, bo absolutnie tak nie jest i właśnie to podobać może się najbardziej. Bo nie sztuką jest przyznać się do swoich błędów ze łzami w oczach
, tylko zrobić to tak, aby inni zrozumieli, że kiedy w życiu nam nie idzie to nie zawsze musimy uciekać w rozpacz. Wszystko inne w tym obrazie stanowić będzie marginalną rzecz. Te wszystkie smaczki skierowane do miłośników kina „klasy B”, ten cały demon i „przerażająca” historia jakoby chciał on zniszczyć niewinne miasteczko, czy też „namiętny i gorący” romans pomiędzy Brucem i matką Jaffa. Nie mówię, że jest to nieważne, jednak w obliczu tego, co chciał nam przekazać pan Campbell, ma całkowicie drugorzędne znaczenie. Podobnie zresztą było w innej, niemalże bliźniaczej autobiografii, której bohaterem również jest wypalony aktor, popularny w latach 80-tych i 90-tych XX wieku, Jean-Claude Van Damme. W kinach „JCVD”, bo o tym filmie mowa, pojawił się dokładnie rok po „My Name is Bruce” i jak się okazało oba te przedsięwzięcia oparto na tych samych założeniach – rozrachunku z przeszłością. I choć pewnie tytuły te dla młodych widzów stanowić będą zupełnie nieznaczące pozycje w kinematografii, to dla osób starszych są doskonałym spojrzeniem na swoich niegdyś ulubionych bohaterów…
Bardzo ciężko oceniać jest „My Name is Bruce” w kategoriach dobrego filmu. Przede wszystkim miał być to wypełniony kiczem i tandetnymi efektami specjalnymi obraz komediowy, posiadający jedynie minimalne znamiona horroru. To niestety nie mogło się podobać widowni na Horror Festiwalu, która wyraźnie nastawionym była na bezpardonową sieczkę i hektolitry krwi. Tu z pewnością tego nie uraczymy, bo jak już wspominałem wcześniej nie na tym rzecz miała polegać. Tu wszystko było improwizowane, od komicznie wyglądającego demona, który notabene pochodził z Chin, a przyodziany był w celtycką kolczugę i japońskie kabuto, poprzez totalnie przerysowanych bohaterów, aż po idiotyczne zakończenie… Dlatego jeżeli ktoś zamierza w obrazie tym rozpatrywać sensowność czegokolwiek poza osobą Bruce’a Campbella srodze się zawiedzie.
Najmocniejszą stroną tego obrazu jest oczywiście humor, który miejscami jest przytłaczający. Są sceny, gdzie po prostu nie można przestać się śmiać. Wyczyny Bruce’a są tak zabójcze jak za starych dobrych lat. Nic nietraktujący poważnie typ, będący zwyczajnym chamem i pijakiem, traktowany przez, jak to sam „ładnie” ujmuje, wieśniaków, za wielkiego bohatera, zwyczajnie musi śmieszyć każdego, nie tylko fanów talentu Campbella. To automatycznie odwraca naszą uwagę od aktorów, którzy w każdym innym filmie byliby przeze mnie zlinczowani za występ (poza Brucem), jednak tu sprawdzają się znakomicie. Podobnie sprawa ma się z muzyką, która jest tak głupia, że aż fajna, a motyw przewodni pojawiający się co chwilę, zatytułowany „”Guan-di is his name…” to już absolutne mistrzostwo (zainteresowanych treścią odsyłam na popularny serwis YouTube, tam z pewnością możecie posłuchać sobie tej przyśpiewki).
„My Name is Bruce” to obraz, który został zrealizowany z myślą o fanach i w tej kategorii ocenić mogę go notą 9/10. Niestety w kategoriach czysto filmowych nie można już tak bardzo się rozpływać. Pomimo tego, że nie jest to pierwszy obraz wyreżyserowany przez pana Campbella wciąż widać wiele wad technicznych. Na szczęście przy tak lekkiej historii nikt za bardzo nie zwróci na to uwagi. Oglądając całość od razu na myśl przychodzą, często niedopracowane i tandetnie zmontowane, obrazy grozy z minionego stulecia. I pewnie w tamtych latach opowieść ta robiłaby większe wrażenie na osobach nieznających głównego bohatera. Ja na szczęście bardzo lubię tego aktora i pozycja ta bardzo przypadła mi do gustu. Dlatego z premedytacją nie opisuje tu słabszych stron tej produkcji. Robię to przede wszystkim z sympatii i podziwu dla Bruce’a Campbella przez co mam nadzieje być rozgrzeszonym w oczach wszystkich miłośników kina grozy. Rzec można: „My Name is B(ond)ruce”, i życie staje się łatwiejsze…
Ocena: 7/10
Tytuł oryginalny: My Name is Bruce
Reżyseria: Bruce Campbell
Scenariusz: Mark Verheiden
Zdjęcia: Kurt Rauf
Muzyka: Brak danych
Produkcja: USA
Gatunek: Horror, Komedia
Data premiery (Świat): 13.04.2007
Data premiery (Polska): nieznana
Czas trwania: 86 min
Obsada: Bruce Campbell, Grace Thorsen, Ted Raimi, Adam Boyd