Rashomon (1950)

Prawda to niebezpieczna rzecz
Wątpię, aby ktokolwiek z osób wykreślić osób oglądających filmy nie wiedział, kim był (i nadal jest!) Akira Kurosawa. Nawet osoby, których świadomość filmowa rozpoczyna się wraz z premierą „Matrixa” bez problemu odpowiedzą na pytanie o tego świetnego reżysera. Problem zaczyna się wtedy, gdy zahaczamy o znajomość twórczości pana Kurosawy. Na wykreślić na Dobrze, większość z nas potrafi wymienić kilka najważniejszych tytułów, sypnąć z rękawa porcją ciekawostek i nagrodami. W tym momencie należy zadać pytanie: „czy to już wszystko?”. A co z samymi filmami, gdzie zagubiliśmy je po drodze? Dlaczego dziś taśmowo oglądamy azjatyckie filmy z gatunku wuxia, a mamy rażące luki w podstawowych, najważniejszych filmach japońskiej kinematografii, bez których nie było by dziś takich azjatyckich filmów jak „Zawieście czerwone latarnie” czy chociażby „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Spojrzałem na te zagadnienia w stosunku do konkretnego (mojego własnego wykreślić własnego) przypadku i powiedziałem „nie, tak dłużej nie może być!”. Przy najbliższej okazji zaopatrzyłem się w kilka najważniejszych pozycji Kurosawy. Jedna z nich, film „Rashômon”, jest przedmiotem tej recenzji.
Fabuła filmu składa się z kilku opowieści tej samej historii widzianej z różnych punktów widzenia. Podczas olbrzymiej ulewy dwaj mężczyźni opowiadają trzeciemu każdą z wersji historii pewnego morderstwa. Wszystkie mają swoje własne wykreślić własne przesłanie i wydają się prawdziwe.
Wielką zaletą „Rashômona”, która od początku nie uszła mojej uwadze jest jego przystępność dla widza europejskiego czy amerykańskiego, czyli osoby, która pojęcie o kulturze Dalekiego Wschodu ma raczej znikome. Film ociera się w pewnym sensie o kryminał. Mamy trzy wersje wydarzeń i musimy tylko odgadnąć, jak dokładnie wyglądały losy bohaterów. Dzięki temu od początku żywo interesujemy się tym, co widzimy na ekranie, nawiązuje się naturalna wieź między widzem a reżyserem. Tym bardziej od pierwszych chwil zachwycił mnie Kurosawa tak przemyślnym przedstawieniem opowieści. Ten podziw wzrósł jeszcze bardziej, gdy przekonałem się, jak bardzo myliłem się oceniając „Rashômona” jako kryminalną opowieść. Z każdą historią coraz bardziej zaskoczony byłem tym, jaki przekaz płynie do mnie z ekranu. Film bowiem, wbrew mojemu początkowemu przekonaniu, jest, bowiem wykreślić bowiem i przecinek uniwersalną opowieścią o człowieku, a raczej o jego najbardziej czarnych instynktach, ale nie tylko. Już wspaniała scena ulewy wprowadza nas w klimat filmu. Szarość i zimno kadrów zwiastuje nam smutną historię. Nie podejrzewamy jednak jak smutną. Kurosawa przedstawiając nam swoje dzieło mówi nam jak gdyby: „chodź, pokażę ci inną wersję ciebie”. Widząc zwierzęce instynkty bohaterów trudno nam uwierzyć, że my sami moglibyśmy postąpić podobnie. Oni, bohaterowie na ekranie, owszem. Wierzymy w ich zło. Ale nas to nie dotyczy. Czy oby na pewno? Ileż razy w naszym życiu poddajemy się pożądaniu, ile razy pod przykryciem „honoru” ranimy innych ludzi, a potem dla własnej wygody kłamiemy. Z głównych bohaterów każdy jest zwierzęciem, w ten czy inny sposób, w większym lub mniejszym stopniu. I tak bardzo jesteśmy zafascynowani brakiem ich człowieczeństwa, że na myśli mamy już tylko jedno pytanie: „kto mówi prawdę?”. Ja także się nad tym zastanawiałem, jednak pod koniec doszedłem do wniosku, że po części każda z wersji jest prawdziwa. To, co w nich autentyczne, to właśnie uczucia, w tym wypadku te złe, negatywne. A cała pozostała otoczka do środek do ich przedstawienia. Oczywiście to moja prywatna interpretacja i absolutnie nie wymagam, aby inni widzowie widzieli to w ten sam sposób. Wykreśliłabym to zdanie, bo każdy wie, że recenzja to subiektywny tekst, a autor przedstawia w niej własne wrażenia.
Z całą pewnością zgodzą się jednak ze mną, że „Rashômon” jest dziełem wybitnym. Bo oprócz rewelacyjnej historii, opowiedzianej w mistrzowski sposób, nie można przejść obojętnie wobec świetnych kreacji aktorskich. To właśnie w ich ruchach i gestach ta wspaniała opowieść zyskała godną siebie oprawę. To, co następnie mnie zadziwiło, to fakt, że w ich grze mało jest denerwujących niektórych widzów typowych dla azjatyckich aktorów chwytów warsztatowych jak „wytrzeszczanie” oczu, ogromnego stężenia mimiki i gestykulacji oraz szybkiego sposobu mówienia. W tym przypadku takie „przeszkody” w odbiorze zostały zmniejszone do minimum lub użyte po to, aby lepiej scharakteryzować postaci.
Myślę, że warto wspomnieć również o zdjęciach, które mimo upływu lat wciąż mogą zadziwić i zaintrygować. Kamera jest zawsze tam, gdzie być powinna, aby przekazać dokładnie to, co reżyser chce widzowi pokazać (scena świątyni w deszczu).
Mimo tego, iż wcześniej napisałem, że „Rashômon” przedstawia najbardziej ciemne strony ludzkiej duszy – pokazuje także promyk nadziei. W ostatniej scenie filmu jeden z mężczyzn bierze pod piekę małe dziecko. Ma już sześcioro własnych, ale postanawia przygarnąć jeszcze to jedno. I właśnie ta scena uświadamia nam, że oprócz tego zła, któremu tak często dajemy posłuch jest w nas także dobro. Naszymi wyborami udowadniamy, kim jesteśmy. Są ludzie dający ponieść się emocjom, rozpoczynając w ten sposób drogę ku zatraceniu. Ale są również tacy, którzy wciąż mogą nas zadziwić swoim altruizmem.
„Rashômon” to naprawdę ponadczasowy film, tak samo ważny był kiedyś, jest dziś i będzie za kolejne pięćdziesiąt lat. Jest to również obraz, od którego warto zacząć przygodę z twórczością Kurosawy. Jeżeli ktokolwiek przed tym filmem miał wątpliwości, że japoński reżyser był geniuszem Kina, po seansie na pewno się ich wyzbędzie. I poprosi o kolejną ucztę kinomana. Takiego apetytu nie da się zaspokoić. Na szczęście.
Tytuł oryginalny: Rashômon
Reżyseria: Akira Kurosawa
Scenariusz: Akira Kurosawa, Shinobu Hashimoto
Zdjęcia: Kazuo Miyagawa
Produkcja: Japonia
Gatunek: Dramat
Data premiery (Świat): 25.08.1950
Data premiery (Polska): brak
Czas trwania: 88 minut
Obsada: Toshirô Mifune, Machiko Kyô, Masayuki Mori, Fumiko Honda, Minoru Chiaki