Rytuał / Rite, The (2011)

Nie wierzysz w Diabła? On w ciebie wierzy…
Cytat z filmu
Niekończąca się walka między dobrem a złem wciąż inspiruje artystów w każdej niemal dziedzinie sztuki. Jej popularność nie słabnie też wśród twórców filmowych, którzy wydają się kochać opowieści o demonach i diabłach pałętających się po ziemskim padołku. To sprawiło, że motyw ten szczególnie rozrósł się w horrorze, a po znakomitych „Egzorcyzmach Emily Rose” jego siła stała się już bardzo niebezpieczna. Niebezpieczna na tyle, że od kilku lat na naszych ekranach, co kilka miesięcy, pojawia się jakiś bogobojny ksiądz walczący z zastępami Szatana. Niestety szturm ten oznacza przesyt, a od tego do zniechęcenia się tego typu produkcjami jest już bardzo niedaleko. Co gorsza, w tym tłoku wiele produkcji jest słabych („Egzorcyzmy Dorothy Mills”), a czasami nawet bardzo słabych („Ostatni egzorcyzm”). A jak prezentuje się kolejne dzieło w tym klimacie, „Rytuał” z gwiazdorską obsadą i reżyserem, którego bardzo cenię? Przekonacie się już za chwilę…
Michael Kovak wraz z ojcem prowadzi zakład pogrzebowy. Niestety zdecydowanie nie jest to jego powołanie, a już na pewno nie coś, co chciałby robić w przyszłości. Choć jest on zwykłym nastolatkiem, to nie myśli o tym, co jego rówieśnicy. Swoje prawdziwe powołanie widzi w służbie Bogu i właśnie dlatego wstępuje do seminarium. Ale i tu pojawiają się wątpliwości. W końcu żyjemy w XXI wieku, w wieku rozumu i negacji wiary. Rozdarcie duchowe i wewnętrzna pustka ostatecznie sprawia, że tuż przed święceniami Michael zaczyna wątpić i postanawia opuścić seminarium. Gdy w zasadzie decyzję już podjął, dochodzi do wypadku, w którym na jego oczach ginie kobieta. Udzielając jej ostatniego namaszczenia, Michael zrozumiał, że jeśli nawet on wątpi w Boga, to są ludzie, którzy w godzinie śmierci potrzebują kogoś, kto do tego Boga ich skieruje. Widząc w oczach młodego kapłana iskrzący się jeszcze płomień wiary, ojciec Matthew prosi go, aby ten udał się na kurs dla egzorcystów odbywający się w Watykanie. On wie, że choć współcześnie trudno jest dostrzec Boga, to jednak dzieł Szatana nie zobaczy tylko ślepiec…
„Rytuał” to obraz zrealizowany na podstawie książki Matta Baglio (jest to jego debiut), która w Polsce ukazała się pod tytułem „Obrzęd”. O przeniesieniu jej na duży ekran mówiło się zaraz po jej pojawieniu się na półkach księgarskich. Znakomite recenzje zarówno krytyków, jak i czytelników szybko przekonały producentów, aby wyłożyć pieniądze na film o księdzu z kryzysem wiary, który Boga znalazł dopiero poprzez Szatana. Kiedy projektem dodatkowo zainteresował się Anthony Hopkins, Ciarán Hinds, Toby Jones, Rutger Hauer i świetny reżyser Mikael Håfström, już nic nie stało na przeszkodzie, aby z miejsca ruszyć z pracami na planie. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, bo choć do klasy aktorów i twórcy nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń, to jednak pośpiech nigdy nie jest wyznacznikiem czegoś dobrego. Czy i w tym przypadku sprawdza się ta reguła?
Początek tej historii jest dobry, a nawet bardzo dobry. Co ciekawe, pierwsze minuty, z wyczuciem wprowadzające nas w temat, nie mają żadnych znamion horroru, więc niemal oczywistym staje się fakt, że gdy w końcu na ekranie zobaczymy tytułowy rytuał, to powinno nas wgnieść w fotel. Szczególnie liczyli na to widzowie mający w pamięci rewelacyjny „1408” wyreżyserowany przez Håfströma, który miał niemal identyczną konstrukcję, a do tego bazował na podobnym schemacie fabularnym (w obu przypadkach bohater jest człowiekiem wątpiącym, starającym się za wszelką cenę dowieść, że na świecie nie ma zjawisk niedających się wytłumaczyć za pomocą rozumu). Niestety na tym podobieństwa się kończą i bynajmniej nie jest to spowodowane wymową obu filmów („1408” zawierał poza grozą wiele humorystycznych momentów, w „Rytuale” całość utrzymana jest w poważnym tonie), ale złym rozwojem całej intrygi. Po 20 minutach seansu mało kto nie przewidzi zakończenia, a to oznacza, że o jakimkolwiek zaskoczeniu nie może być mowy. Ogólnie projekt ten swoją budową przypomina wiele horrorów z lat 80-tych (prosta fabuła, brak zaskoczenia). To oczywiście można byłoby zapisać na plus, ale… twórcy nie zrezygnowali ze wzbogacenia całości efektami specjalnymi, co w konfrontacji ze staroszkolnym stylem wypada bardzo źle…
Nic dobrego nie można powiedzieć też o aktorstwie. Z pewnością poziom trzyma Anthony Hopkins (choć w końcówce i on się pogubił) i Ciarán Hinds, ale ich starania idą na nic, gdyż reszta ekipy najwyraźniej pomyliła plany filmowe. A już z pewnością zrobił to wcielający się w rolę Michaela Kovaka, mało znany Colin O’Donoghue. To, że miał on grać zagubionego duchownego, szukającego wiary i Boga, to jeszcze zrozumiem, ale dlaczego sam wyglądał jakby się zgubił i dodatkowo nie przelał tego na swojego bohatera, to już jest tajemnicą poliszynela. W pewnym momencie byłem przekonany, że to jego opętał demon (bezczynności), który robił wszystko, aby prawda o ziemskich występkach Szatana głoszona poprzez ten film, nigdy nie została odkryta.
Całkowicie chybiony jest też motyw „dziwnego romansu” (doprawdy nie wiem jak to nazwać) pomiędzy Michaelem Kovakiem i panią Angeliną. W rolę tę wcieliła się aktorka, którą bardzo lubię, Alice’a Braga, ale i o niej zbyt dobrze w kontekście tego obrazu pisać nie mogę. Co gorsza, jej postać wydaje się tu całkowicie zbędna, a dodatkowo wypełnia akcję banałem, który najbardziej widoczny jest w końcówce. Zresztą całe zakończenie najchętniej bym wyciął lub nakręcił od nowa. Nie dość, że w ogóle pozbawione jest emocji, to jeszcze wzbudza na twarzach widzów uśmiech politowania. Szczególnie boleję nad tym, że ten uśmiech wywołuje bohater grany przez Anthony’ego Hopkinsa, lecz dlaczego tak się dzieje, zdradzić wam nie mogę, gdyż musiałbym ujawnić ważne elementy fabuły.
Jak sami widzicie, „Rytuał” wcale nie rzuca na kolana, a już z pewnością nie czyni tego z niedowiarkami. Być może osoby z horrorem na co dzień nieobcujące znajdą w tym obrazie więcej pozytywów niż ja, ale śmiem twierdzić, że zbyt wielu takich wyznawców się nie znajdzie. Winić można za to bardzo naiwny i, co gorsza, schematyczny scenariusz, w dodatku niemający za wiele wspólnego ze swoim książkowym pierwowzorem. Dość powiedzieć, że z powieści zaczerpnięty został tylko motyw księdza, który nie za bardzo wierzy w opętania przez rogatego jegomościa, zaś cała reszta została całkowicie wypaczona i przemodelowana tak, że ostatecznie z autentycznych wydarzeń, na których książka została oparta, nie zostało praktycznie nic. Koniec końców scenariusz okazał się tylko kopią wielu innych podobnych pozycji. I nie pomogło tu opętanie kobiety ciężarnej, ani dziecka – sorry, ale takie rzeczy już mało kogo wzruszają. Jeżeli twórcy chcieli nam zasadzić solidnego kopa adrenaliny, winni byli bardziej patrzeć w stronę „Egzorcyzmów Emily Rose”, a nie remake’u „Omena”. Dlatego nie będę nikogo na siłę zachęcał do zobaczenia tego obrazu, gdyż może okazać się dla was tylko stratą czasu. Zdecydowanie bardziej polecam sięgnąć po pozycję Matta Baglio, będzie to wybór dużo rozsądniejszy.
P.S. Chyba najlepszym podsumowaniem tej produkcji w kontekście Boga i wiary jest zdanie mojej koleżanki wypowiedziane po zakończeniu seansu: „Boże, dzięki ci za Hopkinsa w tym filmie, wierzę, że ten jego przeciętny występ, to tylko jednorazowy wypadek przy pracy…” Amen.
Ocena: 4/10
Tytuł oryginalny: Rite, The
Reżyseria: Mikael Håfström
Scenariusz: Michael Petroni
Zdjęcia: Ben Davis
Muzyka: Alex Heffes
Produkcja: USA
Gatunek: Horror, Dramat
Data premiery (świat): 26.01.2011
Data premiery (Polska): 1.04.2011
Czas trwania: 114 minut
Obsada: Chris Marquette, Arianna Veronesi, Maria Grazia Cucinotta, Marta Gastini, Rutger Hauer, Toby Jones, Ciarán Hinds, Alice Braga, Colin O’Donoghue, Anthony Hopkins