Wilkołak / Wolf Man, The (1941)

Po olbrzymich sukcesach „Draculi” w reżyserii Toda Browninga i „Frankensteina”, którego twórcą był James Whale, Universal Studios postanowiło pójść za ciosem i przenieść na ekrany kin kolejnego potwora – wilkołaka. Lata 30-ste i 40-ste ubiegłego stulecia to bez wątpienia okres, który służył wszelakiej maści kreaturom, dlatego tak chętnie największe wytwórnie realizowały filmy mrożące krew w żyłach. Z pewnością horror był gatunkiem, który elektryzował opinię publiczną i przyciągał przed kamery największe gwiazdy kinematografii tamtego okresu. Kiedy włodarze Universala skompletowali obsadę „Wilkołaka”, byli tak zachwyceni nazwiskami aktorów, którzy zgodzili się zagrać w tym obrazie, iż porzucili standardowe procesy produkcji i reklamy. Zdecydowano się nawet przygotować specjalną czołówkę, która zamiast tradycyjnych plansz z napisami składała się z fragmentów filmu. Czy jednak wielkie nazwiska, olbrzymie zaangażowanie studia i potężna reklama przełożyła się na sukces tego dzieła? Zapraszam do lektury…
Po latach pobytu na studiach w Stanach Zjednoczonych, Larry Talbot wraca do domu rodzinnego w Anglii. W międzyczasie jego młodszy brat został zabity i ojciec został sam. Nic więc dziwnego, że niezmiernie cieszył się on z powrotu pierworodnego, któremu chciał powierzyć cały majątek. Już pierwszego dnia Larry zwraca uwagę na prześliczną Gwen Conliff, która sprzedawała w malutkim sklepie z antykami. Nie tracąc czasu, odwiedza jej butik i zaprasza na wieczorny spacer. Okazja do przechadzki była tym lepsza, iż właśnie do miasta zjechali Cyganie, którzy, jak doskonale wiadomo, słyną z przepowiadania przyszłości. O ustalonej porze Larry zjawia się pod drzwiami Gwen i wraz z nią oraz jej przyjaciółką udają się do obozowiska Cyganów. Tam niestety dochodzi do straszliwego incydentu, w wyniku którego znajoma Gwen ginie, a Larry próbując ją uratować, zostaje ciężko pogryziony przez wilka. Następnego dnia całą sprawą zajęła się policja, która wnikliwie badając miejsce zbrodni odkryła jeszcze jedno ciało – Cygana Beli, obok którego leżała laska Larry’ego Talbota… Co stało się owej nocy? Kto napadł i zabił bezbronną kobietę i Cygana? Odpowiedzi na te pytania musicie już poszukać w filmie…
Po niemal 70 latach od swojej światowej premiery obraz pana George’a Waggnera wciąż wymieniany jest obok tych dzieł, które odcisnęły największe piętno na horrorze. A stało się to pomimo wielu przeciwności, jakie towarzyszyły wprowadzaniu tego filmu do kin. 7 grudnia 1941 roku wojska japońskie zaatakowały amerykańską bazę Pearl Harbor, a produkcja pana Waggnera na srebrnych ekranach pojawiła się dokładnie 2 dni później. Początkowo wytwórnia chciała całkowicie wstrzymać premierę, ale za namową najważniejszych osób biorących udział przy tworzeniu tego dzieła zmieniła zdanie. Okazało się, że nawet wojna nie jest w stanie przeszkodzić w odniesieniu sukcesu czemuś, co ociera się o doskonałość (oczywiście jak na tamte czasy). Znakomite recenzje, zachwyt publiczności i krytyki były jasnymi wnioskami, że „Wilkołak” w reżyserii George’a Waggnera to kolejny po „Draculi” (1931), „Frankensteinie” (1931), „White Zombie” (1932) i „Mumii” (1932) kultowy obraz grozy. Czym ten stwór tak w sobie rozkochał publikę? Już odpowiadam…
Przede wszystkim „Wilkołak” to przykład idealnego klimatu, czyli swoisty znak rozpoznawczy horrorów „rodzących się” w Universal Studios. Znakomite zdjęcia skąpanych w gęstej mgle starych lasów, zapomniane cmentarzyska, tajemnicze budowle i niepokojąca muzyka to coś, co nawet teraz przyprawia widzów o gęsią skórkę. Nie można przecież mówić, że film z 1941 roku może przestraszyć nas efektami specjalnymi, czy też charakteryzacją głównego monstrum, ale pewne wartości są w kinie znacznie ważniejsze, niż zapierające dech w piersiach tricki komputerowe.
Jak już wspomniałem, na pierwszym miejscu stawiam klimat opierający się głównie na mgle i gotyckich dekoracjach planu (wówczas niemal wszystkie filmy realizowane były w zamkniętych studiach, przystosowywanych do potrzeb konkretnego obrazu). Na drugim miejscu znajduje się znakomita obsada. Wielu znawców początków kinematografii twierdzi, że gdyby nie rola Larry’ego Talbota, Lona Chaneya Juniora w czasach obecnych praktycznie nikt by nie pamiętał. Występ w „Wilkołaku” praktycznie wywrócił do góry nogami karierę tego niewątpliwie dobrego aktora. To właśnie dzięki tej roli pana Chaneya, obok Beli Lugosiego i Borisa Karloffa, najczęściej wymienia się jako ikonę horroru (po „Wilkołaku” z 1941 roku Lon Chaney Jr. jeszcze pięciokrotnie wcielał się w postać Larry’ego Talbota). Na planie partnerują mu niemal same znakomitości w osobach: Claude Rains – cztery nominacje do Oscara, Bela Lugosi – tutaj nie potrzeba żadnej rekomendacji z mojej strony, Maria Ouspenskaya – jedna z najwybitniejszych aktorek tamtego okresu, Ralph Bellamy – również nominowany do Oscara. To oczywiście przełożyło się na naprawdę wysoki poziom artystyczny i pomimo upływu wielu lat, „Wilkołaka” ogląda się naprawdę dobrze. Po trzecie, z pewnością uwagę zwraca intrygująca fabuła, która niemal do końca trzyma widza w niepewności. Co stanie się z głównym bohaterem? Czy uda mu się wyrwać z przerażającej klątwy i oczyścić nadszarpnięte dobre imię? To oczywiście nie jedyne pytania, jakie będą towarzyszyć nam podczas seansu i pomimo tego, że wątek główny nie jest jakoś zbyt wyszukany, to wszystko ogląda się nadzwyczaj dobrze.
W czym natomiast „Wilkołak” rozczarowuje? Obraz pana Waggnera zawodzi przede wszystkim brakiem wykreowania większego suspensu. Z pewnością brakuje tutaj napięcia, które tak łatwo można było stworzyć dysponując tak mrocznym klimatem. Nie ma tak charakterystycznego dla wczesnych horrorów przeciągania scen skradającego się monstrum. Tutaj wilkołak atakuje nagle, nie czai się w ciemnościach lasu. Widząc ofiarę, po prostu się na nią rzuca i po chwili zabija. Również nie przekonują sceny eliminowania kolejnych osób. Są kręcone zbyt sterylnie, żeby nie za bardzo szokować widza. To z pewnością narzuciło twórcy studio, jednak pewne ujęcia można było troszkę lepiej doprawić.
Mimo wszystko „Wilkołak” to w 100% obraz kultowy, dziś uważany już za prawdziwy pomnik w świecie horroru. Pomimo upływu 70 lat od premiery, dzieło pana George’a Waggnera nadal ogląda się z olbrzymim zainteresowaniem. Może już dziś tytuł ten nie wywoła jakiś większych rumieńców na twarzy, ale godzinny seans z pewnością zapamiętamy na długo. Niepowtarzalny klimat, świetne, wyraziste kreacje aktorskie, doskonała muzyka i wciągający scenariusz Curta Siodmaka jest gwarantem miło spędzonego czasu. Pochwalić można też charakteryzację wilkołaka, którą przygotował prawdziwy mistrz make-upu Jack P. Pierce, człowiek odpowiedzialny wcześniej za wygląd Draculi i Frankensteina. Szkoda, że zabrakło w tym wszystkim większego napięcia i troszeczkę odważniejszego przedstawiania scen ataku monstrum. Podejrzewam, że gdyby te dwa elementy miały wyższy poziom, większość osób, nawet współczesnych, oceniałaby ten obraz blisko maksimum. Ode mnie natomiast otrzyma aż 8 gwiazdek. Znakomity obraz, który polecam jako lekturę obowiązkową przed sensem „Wilkołaka” A.D. 2010…
Ocena: 8/10
Tytuł oryginalny: Wolf Man, The
Reżyseria: George Waggner
Scenariusz: Curt Siodmak
Zdjęcia: Joseph A. Valentine
Muzyka: Frank Skinder, Hans J. Salter, Charles Previn
Produkcja: USA
Gatunek: Horror
Data premiery (świat): 12.12.1941
Czas trwania: 70 minut
Obsada: Bela Lugosi, Claude Rains, Lon Chaney, Jr., Warren William, Maria Ouspenskaya