Wściekłe psy / Reservoir dogs (1992)

Pan Wielobarwny
O Quentinie Tarantino napisano już prawie wszystko. Trudno wyrazić swój zachwyt twórczością cudownego dziecka Hollywood, które można chyba tylko kochać lub nienawidzić, nie unikając siłą rzeczy powtórzeń tego, co mądrzejsi już wcześniej ogłosili. Ja zaliczam się do jego fanów, chociaż nie bezkrytycznych. Sądzę, że reżyser zaliczył kilka wtop w dojrzałej fazie artystycznej działalności. Dlatego zdecydowanie wolę jego wczesne dzieła. Młody Quentin, nic jeszcze nieznaczący dla światowego kina reżyser, przebojem otworzył sobie wrota kinowej sławy.
„Wściekłe psy” nie są zwyczajowym filmem gangsterskim. To skrojony na miarę w pełni świadomie popełniony, ironiczny pastisz z lubością łamiący konwencję, zabawiający się nią w sposób niezwykle odważny, inteligentny i z wielkim znawstwem tematu. To bardziej wyborne widowisko teatralne obfitujące w odwołania do kultury masowej, niż film z klasyczną liniową narracją i akcją. Tu dobro nie zwycięża i nie ma pozytywnych, szlachetnych bohaterów, przez co wydźwięk tego jednego z czołowych postmodernistycznych obrazów jest zdecydowanie nihilistyczny. Mamy czytelne nawiązania do trylogii dolarowej spaghetti westernów Sergio Leone, kiczowatych filmów klasy B, tyleż oryginalnych, co brutalnych obrazów Sama Peckinpaha, kina noir i wczesnego dzieła samego Kubricka pt. „Zabójstwo”, czy wreszcie „City On Fire” Ringo Lama. Zarzucano reżyserowi bezkrytyczne epatowanie drastyczną przemocą, krwawe okrucieństwo oraz prymitywną wulgarność (272 razy pada słowo „fuck”!). Porównywano go do – oprócz wspomnianego – Peckinpaha, Martina Scorsese czy Abla Ferrary, o którym w tamtym czasie było głośno ze względu na kontrowersyjnego, wyśmienitego „Złego porucznika” z wybitną kreacją Harvey’a Keitla – późniejszego gwiazdora u Quentina. Zresztą Keitel postanowił dorzuć grosza do budżetu „Wściekłych psów”, tak bardzo spodobał mu się oryginalny scenariusz. Najlepszym dowodem narodzin nowej, tarantinowskiej tradycji obrazowania stała się wkrótce twórczość Guy’a Ritchiego ze swoimi flagowymi dziełami, „Porachunkami” oraz „Przekrętem”.
Film zaczyna się, jak to zwykle bywa u Tarantino, rozwleczoną w czasie, barwną dysputą, nie mającą zbyt wiele wspólnego z fabułą. Dialog ma miejsce w obskurnym, podrzędnym barze. Ubrani w eleganckie garnitury, z wyjątkiem dresiarza „Nice Guy’a” Eddiego (Chris Penn) i jego ojca Joe Cabota (Lawrence Tirney), przestępcy o kolorowych pseudonimach – stuknięty „Pan Blond” (Michael Madsen), „Pan Niebieski” (Edward Bunker), „Pan Brązowy” (Tarantino), niczym niewyróżniający się „Pan Pomarańczowy” (Tim Roth), gadulski Pan Różowy (Steve Buscemi) i zasadniczy Pan Biały (Keitel) rozprawiają o prawdziwym sensie tekstu piosenki Madonny „Like a Virgin” oraz o sensie dawania napiwku kelnerkom. Genialna scena, która potem znajdzie wielu naśladowców, stanowiąca wstęp do mającej za chwilę nastąpić rzeźni…
Charakterystyczną cechą tego brutalnego widowiska są sceny pozbawione porządku chronologicznego. Tarantino zajął się gangsterami i ich relacjami, kiedy są już po nieudanej próbie skoku na jubilera. A nie są to przestępcy byle jacy, tylko zakapiory z krwi i kości, bezwzględni, czasami wręcz odrażający swoim zachowaniem i gestami. Młody twórca sam napisał scenariusz, który okazał się majstersztykiem w porównaniu z produkcjami jego kolegów po fachu. Pokazał prawdziwą naturę przestępców. Szczęśliwie nie wpadł w pułapkę nadinterpretacji tematu, który wziął na warsztat. Nie wciskał na siłę niepotrzebnych postaci, nie stworzył zagmatwanych wątków pobocznych. Po prostu miał znakomity, prosty pomysł, który okrasił ogromną dawką specyficznego poczucia humoru, za które kinomani go pokochali. I w tym tak naprawdę tkwi geniusz dzieł Tarantino, bo nie historia jest istotna, lecz sposób jej zobrazowania. Idealnie dopasowany soundtrack to również jedna z największych zalet „Wściekłych psów”, podobnie zresztą jak w przypadku późniejszego „Pulp Fiction”. Reżyser okazał się świetnym selekcjonerem piosenek nieco zapomnianych i niedocenianych. Dzięki niemu przeżyły one swoją drugą młodość czy wręcz renesans i należną im popularność. „Wściekłe psy” to także początek owocnej współpracy z Andrzejem Sekułą, niezbyt wówczas znanym nad Wisłą, a święcącym swe największe triumfy za oceanem, autorem słynnego, charakterystycznego ujęcia z bagażnika, które z zadziwiającą systematycznością będzie się pojawiało w większości filmów reżysera.
Bardzo dobry, niskobudżetowy film. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych i w osobistym rankingu stojący nawet wyżej niż także rewelacyjny i kultowy „Pulp Fiction”. Mimo upływu tylu lat wciąż świeży i frapujący, odbiegający od stereotypowych dzieł tego typu. To nie jest historia z głębokim przesłaniem, ani tym bardziej moralitet. To przerysowany, wielogatunkowy kolaż wszystkich fascynacji Tarantino wyniesionych z brzemiennej w skutkach pracy w wypożyczalni kaset video. Widać tu jak na dłoni wszystkie popkulturowe zapożyczenia. „Wściekłe psy” mają jedynie bawić i bawią ludzi o podobnym, spaczonym poczuciu humoru i estetyki, co ich autor, który nota bene uważa je za… komedię. Taki to żartowniś.
Tytuł oryginalny: Reservoir dogs
Reżyseria: Quentin Tarantino
Scenariusz: Quentin Tarantino, Roger Avary (wiadomości z radia)
Zdjęcia: Andrzej Sekuła
Gatunek: Kryminał
Produkcja: USA
Data premiery (Świat): 2.09.1992
Czas trwania: 99 minut
Obsada: Harvey Keitel, Michael Madsen, Tim Roth, Steve Buscemi, Lawrence Tierney, Chris Penn, Quentin Tarantino, Eddie Bunker, Kirk Baltz