006 WSPANIAŁYCH – Kto był najlepszym Bondem? [RANKING AKTORÓW]

Było ich sześciu – Sean, George, Roger, Timothy, Pierce i Daniel. Sześciu aktorów, którzy otrzymali od rodziny Broccolich licencję na zostanie superszpiegiem Jej Królewskiej Mości w 24 oficjalnych filmowych przygodach Jamesa Bonda. Sześć różnych twarzy i charakterów najmniej tajnego agenta Secret Service. Sześć pomysłów na tę rolę. I niby “jaki jest Bond, każdy widzi”, ale przecież Bond, choć jeden, wcale jeden nie jest. Ot, taki paradoks.
I te wieczne spory: Connery, czy Moore? A może jednak Craig? No, ale w sumie Brosnan też dał radę, Dalton był interesujący, a Lazenby… no cóż… Lazenby to Lazenby i w wyścigu po złoto się nie pojawia. No to ja też dorzucę swoją cegiełkę do tej dyskusji. Oto mój osobisty ranking zero zero sześciu odtwórców roli Jamesa Bonda.
006. George Lazenby
Mili i dobrze wychowani ludzie, którzy nie chcą robić nikomu pod górkę i starają się nie sprawiać nikomu przykrości mówią, że Lazenby nie dostał szansy na rozwinięcie skrzydeł. A ja, który podobne rozterki miewam rzadko, pytam grzecznie: na rozwinięcie czego?
Lazenby nigdy nie miał żadnych skrzydeł!
Po “Żyje się tylko dwa razy” Connery poczuł się zmęczony rolą Bonda i złożył licencję na zabijanie na biurku szefostwa EON Productions. Dobrze się stało, ponieważ widownia również była zmęczona Connerym w roli Bonda, seria była zmęczona Connerym w roli Bonda. Myślę że nawet sam James Bond był zmęczony Connerym w roli siebie. Franczyza potrzebowała odświeżenia. Po bombastycznym pożegnaniu szkota, konieczny był również głęboki oddech pod postacią powrotu do litery książkowego oryginału. Przecież po tym co stało się z bondem w finale “You only live twice”, Fleming gdyby żył, to by umarł.
Pierwszym zmiennikiem Connery’ego został właśnie Lazenby, którego dotychczasowe portfolio aktorskie ograniczało się mizernie do kilku reklam. Brak warsztatu i umiejętności widać niestety w “In Her Majesty Secret Service” – Bond Lazenby’ego jest tak drewniany, że prawdopodobnie musiał leczyć się z korników. Kamienna twarz, deklamacyjne podawanie tekstów, pasujący jak psu mandolina australijski akcent i totalny brak wdzięku to jednak nie największe grzechy Bonda z Antypodów.
Pech chciał, że Lazenby’emu trafiła się rola w epizodzie, w którym 007 przeżywa prawdziwą lawinę emocji – zakochuje się po uszy, rzuca służbę, żeni się i ostatecznie pogrąża w rozpaczy po dramatycznej stracie najważniejszej kobiety swojego życia. Niezły rollercoaster jak na dwie godziny sensacyjnego, bądź co bądź, filmu. I co z tego, skoro ciosana z dębowych desek mimika Georga nie nadąża za niuansami, a talent aktorski na poziomie seriali paradokumentalnych sprawia, że wszystkich tych emocji musimy domyślać się z kontekstu.
Przyznaję, że nie lubię “W Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości”. Film z wielu względów, o których kiedy indziej, dynda na ostatnich miejscach mojego osobistego rankingu przygód Bonda. Największą jego wadą, gwoździem do trumny, jest Lazenby. Nie wierzę w tego 007. Nie wierzę, że ubrany w szkocki kilt model o wdzięku dębowej kłody owinął sobie wokół palca całą żeńską załogę kliniki Blofelda. Nie wierzę, że kochał, że stracił, że rozpaczał. Nie wierzę w jego “The name is Bond, James Bond”. Na szczęście nie wierzył w to sam Lazenby, który szczęśliwie odrzucił rolę w kolejnej części cyklu. Czy wyszło to na dobre serii? Niekoniecznie, ale do tego jeszcze wrócimy.
005. Daniel Craig
Campowe lata 90 odeszły do lamusa. Widownia szpiegowskich sensacyjniaków zgodnie potępiła ostatni występ Brosnana, okrzyknęła “Śmierć nadejdzie jutro” nieporozumieniem i odwróciła oczy w kierunku Ethana Hunta, a przede wszystkim Jasona Bourna, który na dobre rozszalał się na ekranach kin. Po drodze wylało się także tsunami pt. “Batman – Początek” Nolana i kino rozrywkowe zdawało się brać ostry zwrot w kierunku bardziej wiarygodnych historii i bohaterów. Seria o Bondzie zawsze reagowała na podobne trendy (patrz: niechlubny przypadek “Moonrakera” powstałego na fali popularności “Star Wars”)
, zareagowała i teraz. Producenci postanowili zagrać va banque – odrzucić szalone pomysły rodem z bondów Brosnana i właściwie zresetować serię, nadając jej zupełnie inny, zgodny z duchem czasu, kierunek.
Poza formułą przygód, które stały się mroczniejsze, bardziej brutalne i realistyczne, garściami czerpiąc z książkowego oryginału, w “Casino Royale” lifting przeszedł sam bohater. Bond zmienił się z ironicznego gentelmana, gładko uczesanego bruneta, w nieokrzesanego, brutalnego, blondwłosego osiłka, za nic mającego konwenanse. Na scenie pojawił się Daniel Craig, którego interpretacja pasowała do tamtego filmu jak ulał. Młody, świeżo upieczony agent z pachnącą nowością licencją 00, dopiero wchodził na drogę, która uczynić miała z niego Jamesa Bonda, jakiego pokochały miliony. W swojej pierwszej misji nasz bohater przedkładał siłę mięśni ponad precyzję Waltera PPK, tężyznę fizyczną ponad spryt i gadżety z sekcji Q, dawał się ponosić emocjom, zakochiwał nad życie i “w dupie miał”, czy martini jest wstrząśnięte, czy mieszane.
I tutaj Craig, aktor niebo całe lepszy od Lazenby’ego, błyszczał własnym blaskiem. Był całkiem innym Bondem od poprzedników, a widzowi dawało ogromną frajdę znajdowanie tropów, które mogłyby na niego wpłynąć, przemienić w “prawdziwego” 007. Kiedy w ostatniej scenie, z dymiącym karabinem w jednej i telefonem w drugiej ręce, nonszalancko wypowiadał klasyczne przedstawienie się, miałem ciarki. Dlaczego więc umieściłem Craiga tak nisko w rankingu, pomimo tak udanego debiutu?
Zadecydowały o tym kolejne filmy. O “Quantum of Solance” wspomnę jedynie z obowiązku, bo to jedyny film z serii, który widziałem w całości tylko raz i nie wiem, czy istnieje we wszechświecie siła, która zmusiłaby mnie do powtórki. Tak daleko od esencji bondowskiego kina, jak przy tym filmie, nie byliśmy nigdy. Dziwne montażowe chwyty, fatalna historia, niewymagający, nudny niemilec i – co najgorsze – bezpłciowy, kompletnie pozbawiony wszelkich atrybutów Bond. 007 w “Quantum..” nie przypominał siebie ani mową, ani myślą, ani uczynkiem. Zaniedbaniem wykazali się twórcy, którzy stworzyli bezsprzecznie najgorszy i najmniej bondowski film w historii franczyzy, a przy okazji kiepski film w ogóle. Craig nie był tam Bondem, co sprawiło, że zacząłem łypać na typa podejrzliwiej, niż po “Casino Royale”. Dałem mu jednak szansę na rehabilitację, bo przecież wiadome było, że “James Bond powróci…”
I powrócił, w niezłym stylu. Seria, przechwycona przez Sama Mendesa odzyskała blask. “Skyfall” olśniewał wizualnie, Adele nagrała jeden z najlepszych openingowych kawałków w historii, wróciło “stare”: pomysłowo odświeżeni Q i Money Penny, męski M w gabinecie pachnącym tytoniowym dymem, Aston Martin z klasycznych filmów, brawurowe sceny akcji. “Spectre” poszło jeszcze dalej, odhaczając z listy bondowskich tropów kolejne punkty: piękne kobiety, łatwe romanse, brutalnych osiłków, bijatykę w pociągu, złola większego niż życie, z planem podboju świata, w dodatku o nazwisku Blofeld, tajną bazę pośrodku niczego itd, itp. Seria wróciła do swoich korzeni, do klasycznych czasów późnego Connery’ego i Moora, do przesady na granicy pastiszu i pomysłów rodem ze Zwariowanych Melodii. Sam Mendes zrobił to, czego oczekiwali fani – dał im przyzwoite bondowskie kino.
W którym nagle zabrakło Bonda per se.
Daniel Craig pozostał tym sztywnym osiłkiem z “Casino Royale”. Co z tego, że wbitym w rozepchany mięśniami smoking? Co z tego, że nonszalancko poprawiającym mankiet koszuli po wysadzeniu w puch całego budynku? Co z tego, że flirtującym z każdą napotkaną babeczką i rzucającym od czasu do czasu onelinerem? Co z tego, skoro zabrakło najważniejszego: wdzięku i szarmu. Dżentelmeńskiego stylu i obycia. Lekkości w poczuciu humoru. W specyficzny sposób eleganckiej brutalności. Bond przestał być Bondem. Można by go było zastąpić każdym innym filmowym agentem i nikt nie zauważyłby różnicy. Znamienne, że stokroć bardziej bondowską postacią tamtych lat okazała się ta grana przez Henry’ego Cavilla w “Man of U.N.C.L.E.” Bond grany przez Craiga nie wpasował się w zmianę klimatu zaproponowaną przez Mendesa i dlatego trafił na przedostatnie miejsce na liście.
004. Timothy Dalton
Czytając ten ranking nietrudno się domyślić, jakie wcielenie Bonda lubię najbardziej. To bajkowe, fantastyczne, superbohaterskie. Łatwo od razu wyczuć, że kocham Bonda robiącego rzeczy niemożliwe, pokonującego przeciwników o szalonych planach, używającego jet-packów i laserowych zegarków, jeżdżącego samochodami z wyrzutnią rakiet i katapultą. I tak jest – wolę, kiedy 007 walczy z posiadającym tajną bazę gościem ze złotym pistoletem, niż z prozaicznym gangsterem. Wolę, kiedy ratuje świat, niż idzie na prywatną vendettę.
W latach 80 nasz agent nie miał łatwo. Podstarzały Moore niemal parodiował Bonda grając na autopilocie w “Ośmiorniczce” i kompletnie położył groteskowy i tak “Zabójczy widok”. Jasne było, że pora złożyć broń i oddać rolę komuś młodszemu, kto podrywając hurtowo dwudziestokilkuletnie dziewczyny nie będzie wyglądał jak lubieżny i nieco żenujący dziadzio.
Po kilku przesadzonych filmach znów przyszła kolej na sprowadzenie Bonda na ziemię, wyposażenie go w emocje i danie przeciwników nieplanujących zagłady ludzkości. Superagenta musiał zagrać aktor zdolniejszy od Lazeby’ego, bo zadanie miał niełatwe – być wiarygodnym jako bezwzględny zabójca i człowiek, którym targa całe spektrum emocji. Bond miał pozostać zimną maszyną do zabijania i podrywania, jednocześnie stając się człowiekiem.
Timothy Dalton, który otrzymał rolę, poradził sobie z zadaniem połowicznie. Ten szekspirowski, utalentowany aktor dramatyczny wyciągnął z zimnoskórego agenta maksimum człowieczeństwa. Wyciągnął go tyle, że dzieciaki przestały chcieć być Bondem.
Coś jest w kreacji Daltona takiego, że pozostaje zwyczajny nawet, kiedy rozprawia się z przeciwnikami z lodowatą miną, rzuca bon-motami (które, swoją drogą niezbyt pasują temu wydaniu 007), a nawet zasuwa w dół stoku w opętańczym ślizgu na futerale od wiolonczeli, w dodatku z samą wiolonczelistką pod pachą.
W “Licencji na zabijanie” Dalton odsuperherosił swojego bohatera ostatecznie. Wściekły, zmęczony, nieogolony mściciel, jakim stał się Bond w ostatnim epizodzie lat osiemdziesiątych, nie był sobą. Jasne – miał motyw. Oczywiście – każdy rozumie jego zachowanie. Ale Bond powinien walczyć z Blofeldem, Draxem, Goldfingerem, Buźką, dowolnym innym superłotrem, a nie z pospolitym gangusem z amerykańskiej dzielnicy willowej.
Po co chłopcy mieliby być Jamesem Bondem, skoro Punisher w komiksach i Arnie w filmach z tamtego okresu, ogarniali zemstę lepiej, bardziej widowiskowo i znacznie brutalniej, niż najzerozerowszy z agentów jej królewskiej mości.
Dalton był dobrym Bondem. Zapadającym w pamięć przez swoją inność. Ale zabrakło mu tego zadufania we własne supermoce. A poza tym trafił na filmy, którym bliżej było do zwykłego kina sensacyjnego, niż do serii Broccolich. Wybacz, Timothy, otarłeś się o podium, a teraz ogarnij nadmierne emocje, wypłakując się Danielowi i Georgowi. Zrozumieją.
003. Roger Moore
Już słyszę to oburzenie połowy fanów: “Jak to? Moore na trzecim? Badziew, a nie ranking! Do wora autora, nie czytam dalej!”
No i dobra. Do wora nie pójdę, za to postaram się uargumentować pozycję sir Rogera na najniższym stopniu podium.
Roger Moore był fantastycznym odświeżeniem dla bondowskiego tasiemca. Connery w “Diamenty są wieczne” był za stary, zmęczony rolą, znudzony, popadał w niezamierzoną autoparodię, a jego tupecik wyglądał gorzej niż kiedykolwiek. Sama seria też szukała nowego kierunku. Po nieudanym eksperymencie w “In Her Majesty Secret Service” i kiepskim powrocie oryginalnego odtwórcy w “Diamentach…” coś się musiało zmienić, bo widzowie zaczynali się nudzić.
Roger Moore pasował jak ulał w buty lżejszego, bardziej ironicznego i dowcipnego Bonda. Twórcy postanowili pójść pół kroku w kierunku pastiszu, zabawy wypracowaną przez lata konwencją, autoparodii tym razem w pełni kontrolowanej. Przeciwnicy mieli być naprawdę szaleni, ich plany demoniczne, nierealne i kompletnie odjechane. Gadżety zaskakujące, żarty i onelinery na granicy gagów, kobiety – przepiękne i łatwe, a sceny akcji wywalone w kosmos (czasem nawet dosłownie).
Niesiony falą popularności serialu “Święty”, Moore dał Bondowi sporo z tamtej postaci. Był nienagannie gentelmeński, ironicznie półuśmiechnięty, a unoszona zawadiacko brew stała się na niemal półtorej dekady wizytówką brytyjskiego wywiadu. Przeciwnicy nie mieli z nim najmniejszych szans, choćby mieli do pomocy demoniczne karły, złote pistolety, metalowe szczeny czy całą piwnicę laleczek VooDoo. Kobiety wpadały w ramiona 007 z taką łatwością jak nigdy dotąd, nawet jeśli wiedziały, że przez to ich życie znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Taka Solitare na przykład, poświęciła dla Moora-Bonda dar jasnowidzenia, choć nie da się ukryć, że sam Bond postąpił z nią paskudnie, podtykając talię jednakowych kart pasjansa, co bardzo źle o nim świadczy. Ot, dwuznaczny moralnie okrutnik…
Temu Bondowi wszystko przychodziło z łatwością i w wielkim stylu. W kosmosie radził sobie lepiej od kapitana Pickarda, skakał po krokodylach jak po łące, bomby atomowe rozbrajał w “ostatnniej” zero zero siódmej sekundzie i nawet z trzecim sutkiem zachowywał swój wdzięk. SuperBond. Na takiego czekaliśmy!
Ale…
Ale ileż można? Już w “Ośmiorniczce” postać superagenta budowana na dwóch minach i kilku nonszalanckich gestach, zaczynała nużyć. Moore powtarzał się i tracił z wiekiem swój chłopięcy urok. Opadające podgardle, drugi podbródek, coraz bardziej zwisające policzki i słaba forma nie pozostawiały postaci bez szwanku. Odziedziczone po Connerym znudzenie rolą postarzały Bonda jeszcze bardziej.
Scenarzyści też ewidentnie odpuścili. Powtarzali pomysły, przesadzali okrutnie, tworzyli rozwiązania dosłownie głupie. I nie mówię już nawet o groteskowym Moonrakerze. W dużo bardziej przyziemnych “Tylko dla twoich oczu” i „Zabójczym widoku” pełno jest plaskaczy wymierzonych w inteligencję widza. Sam pomysł pozbycia się Blofelda na samym początku, w scenie przed czołówką, w sposób urągający randze tej postaci, nawet jeśli dyktowany złośliwością w kierunku właścicieli praw do łysola z kotem, jest zwyczajnie kuriozalny.
Na domiar złego, bondy z Moorem słabo znoszą próbę czasu. Oglądane dziś trącą myszką na kilometr. Jasne – postarzały się też pierwsze filmy z serii, ale odcinki Moora są dużo mniej stylowe. Dziś bondy z przełomu lat 70 i 80 ogląda się bardziej z sentymentu i jako ciekawostkę, niż dobre kino rozrywkowe.
O panu Rogerze nigdy nie zapomnę. Był świetnym Bondem, wiele scen z jego filmów przywołuję w pamięci i uśmiecham się do nich. “Live and let die” był moim pierwszym obrazem z serii i żywię do niego przepotężny sentyment. Podobnie jak do półuśmiechu, ironicznie podskakującej brewki i panny o wdzięcznym imieniu Dobranocka. Dlatego trzecie miejsce.
Jeżeli jednak idzie o sentymenta, górę bierze…
002. Pierce Brosnan.
Jest taka teoria, że na nostalgicznych strunach najbardziej gra ten odtwórca Bonda, którego się pierwszego widziało w kinie. No i coś w tym jest, bo niewielu znam fanów serii, którzy daliby srebro Brosnanowi. A ja pamiętam jak dziś – 1995 rok, ja mam 12 lat, uwielbiam wszystkie poprzednie bondy, z Lazenbym włącznie, kino Kosmos w Szczecinie, obok tata, prawie tak podjarany jak ja, a ten na ekranie zabija typa w toalecie, skacze z tamy, wskakuje z motocykla do samolotu, popiernicza czołgiem przez Petersburg, podrywa Scorupco, leje się na wielkiej antenie satelitarnej i słucha Tiny Turner w najbardziej rozpoznawalnym bondowskim kawałku w historii.
I weź tu uspokój tętno po takim “Goldeneye’u”. Do dziś jest to prawdopodobnie mój ulubiony film z serii i do dziś mam ciarki, jak słyszę to charakterystyczne “tum tum tum tum” z openingu.
Dorastałem z Bondem Brosnana. Nastoletni ja przeżywał pojedynek z magnatem prasowym, którego najgroźniejszą bronią była malutka klawiatura, zdradę Elektry King, a nawet te straszne tortury w koreańskim więzieniu w jednym z najgorszych w serii 20 bondzie. Zazdrościłem Brosnanowi zabawek i uwielbiałem kobiety, z którymi przeżywał przygody – wspomnianą już Scorupco, cudowną Hally Berry, a nawet drewnianą, ale widowiskową niczym cała drużyna amerykańskich cheerleaderek Denise Richards. Miałem szesnaście lat, nie wstydzę się tego zachwytu.
A sam Brosnan? Według mnie był perfekcyjnym Bondem. Połączył najlepsze cechy poprzedników. Od Connery’ego wziął elegancję, styl i bezwzględność, od Moora ironię, lekkość i poczucie humoru, od Daltona pierwiastek człowieczeństwa i od Lazenby’ego… nic, na szczęście. Z tych połączonych mocy powstał Bond na miarę lat 90 – campowy, wybuchowy, przegięty, korzystający z technologii, sieci i komórek, walczący z wrogami produkującymi fake newsy i handlującymi ropą, reagujący na potrzeby widzów końca XX wieku i naprawdę dobrze wyglądający w smokingu.
Kiedy Brosnan opuszczał posterunek, było mi żal. Czułem, jakby się coś naprawdę kończyło. Z dzisiejszego punktu widzenia wiem, jak naiwne byłe przygody Bonda w czasach Brosnana, jak twórcy odlatywali (niewidzialny samochód? Laser z kosmosu? groteskowy Gustav Graves?), jak fatalny jest cały “Die another day” i że Brosnan też znudził się rolą. Wiem to wszystko i wcale mi to nie przeszkadza uwielbiać tego okresu serii. Nie jestem tu za grosz obiektywny i cieszę się, że wcale nie muszę.
Czasem zastanawiam się, jak wypadłyby bondy, w których ostatecznie zagrał Dalton, gdyby angaż do nich dostał Brosnan. Nie mógł wziąć roli, bo zatrzymał go kontrakt z producentami serialu “Remington Steele”. Być może tamte dwa filmy nabrałyby powabu i lekkości. A może Pierce musiał po prostu spokojnie poczekać na swoją kolej i wjechać czołgiem w serię i moje małoletnie serce.
001. Sam-Wiesz-Kto…
… Sean Connery
Król jest tylko jeden.
Kamera podąża za kelnerem w kasynie. Zatrzymuje się przy stoliku, przy którym piękna kobieta gra w karty z tajemniczym jegomościem. Ją widzimy w pełnej krasie, ubraną w czerwoną suknię. On z początku ucieka z kadru. Widzimy jego plecy, dłonie, w końcu słyszymy głos. Ona przedstawia się jako “Trench, Sylvia Trench”. On, w odpowiedzi, jakby przedrzeźniając jej manierę mówi po raz pierwszy słynne “Bond, James Bond”. Wtedy widzimy po raz pierwszy twarz agenta 007 i od razu dowiadujemy się o nim niemal wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć. Ma łatwość w nawiązywaniu kontaktów z pięknościami, nie boi się ryzyka, jest hazardzistą, pali papierosy i odpala je jak prawdziwy samiec alfa. W dodatku jest przystojny jak młody Sean Connery i mówi jednym z najbardziej charakterystycznych głosów w historii kina. Jedna scena, a każdy chłopiec chce nim być. Każdy. Connery kupuje widza pierwszą sceną, w której się pojawia, rozbraja elegancją, męskością i charyzmą. Już wiemy, że mamy do czynienia z nie byle kim.
Przyznam się bez bicia – nie lubię “Diamenty są wieczne” i nudzi mnie “Operacja Piorun”. Całą resztę występów Szkota w serii szczerze uwielbiam. Żaden inny Bond nie miał tyle klasy i stylu. Żaden nie był tak profesjonalny w byciu agentem, mordercą, szpiegiem i kochankiem. Żaden inny Bond nie widział Ursuli Anders wychodzącej z morskiej piany, nie dotykał pomalowanej złotą farbą kobiety, nie został japończykiem i nie latał jet-packiem. Żaden nie miał takiego spojrzenia, takiego akcentu i tak celnych ripost. Żadnemu innemu Bondowi nie celowano w krocze laserem i żaden nie uwiódł lesbijki, która nazywała się Pussy Galore (dzięki Ci, o Wielki Tomaszu Beksiński za polskie tłumaczenie: Cipcia Obfita).
Części z Connerym to klasyka w najlepszym wydaniu. To za jego czasów filmy z Bondem wykształcały swoją formułę, która stanowi o tym, że są właściwie osobnym gatunkiem. To za jego czasów formuła ta osiągnęła szczyt (“Goldfinger”). Oglądając każdego bonda po “Operacji Piorun” można śmiało powiedzieć, że już się to wcześniej widziało. Kolejne części nie dodały do serii nic nowego, były tylko/aż mniej lub bardziej kreatywną zabawą formą i cytatami.
Connery zdefiniował również postać Jamesa Bonda. Każdy kolejny aktor, choć coś dodawał, albo zmieniał, zawsze był trochę Connerym. Od tej interpretacji po prostu nie da się uciec. Kiedy myślimy “James Bond”, w pierwszym odruchu widzimy krzaczaste brwi sir Seana.
Connery był tak idealnym Bondem, że nawet Ian Fleming, niezbyt zadowolony z castingu do Doktora No, po seansie – zachwycony kreacją głównego bohatera – dopisał książkowemu 007 szkockie korzenie.
Pisząc o moim Numerze 1 myślę, że czepianie się czegokolwiek byłoby tylko małostkowym szukaniem dziury w całym. A co mi tam…
Connery popełnił błąd. A potem podbił stawkę i popełnił ten sam błąd drugi raz. Uważam, że niepotrzebnie dał się namówić na powtórzenie roli w “Diamentach…”. Powrót po jednej części przerwy nie wyszedł na dobre ani jemu, ani serii. Widać dobitnie, że jedynym argumentem były pieniądze, bo podtatusiałego aktora naprawdę z trudem ogląda się jako superszpiega.
A potem, po latach, przyjął rolę Bonda raz jeszcze w niechlubnym “Nigdy nie mów nigdy”, gdzie jego tupecik wyglądał wręcz obleśnie. Ale to nawet nie jest temat na inną historię. To jest temat na opuszczenie na niego grubej jak Auric Goldfinger zasłony milczenia.
Nie zmienia to faktu, że Connery to najlepszy Bond. Archetypiczny. Podstawowy. Punkt wyjścia. Niektórzy mówią, że “jedyny prawdziwy”. Nie zgadzam się z nimi – każdy był prawdziwy i każdy był jedyny. Ale kiedy słyszę, że to Craig jest tym najlepszy (a słyszę często), mam ochotę powiedzieć: “przytrzymaj mi piwo” i iść z delikwentem na solo.
To by było na tyle. Dlaczego wybrałem tak oklepany temat na ten artykuł? A no, po części, po to, żeby uświadomić sobie samemu, dlaczego nie czekam z wypiekami na Bonda numer 25. Wniosek nasuwa się sam – poza tym, że Craig nie pasuje do roli. Otóż gra on Bonda od 13 lat. Wiemy doskonale z licznych wywiadów, że nie lubi go grać i mocno go to męczy. Kiedy zaczynał, miał 38 lat. W przyszłym roku będzie miał 52. Historia serii pokazuje, że podstarzali aktorzy nie radzą sobie z rolą Bonda i po prostu źle w niej wyglądają. Bond nie leży na nich jak najlepszy smoking, ale jak wyświechtany garnitur w nudnym kolorze. Mam nadzieję się mylić i “No time to die” będzie świetnym filmem, a dla Craiga okazją do pożegnania się z licencją na zabijanie w tak fenomenalnym stylu w jakim się z nią przywitał.
Ale…
Ale szczerze wątpię.