Maurycy / Maurice (1987)

Zmarzliny uczuć
Kiedy wspomni się postać Oscara Wilde’a i uzmysłowi, że jeszcze sto lat temu w Anglii za homoseksualizm groziło więzienie, człowiek dochodzi do bardzo smutnych wniosków na temat cywilizacji i ludzkich zachowań. To, w jaki sposób społeczeństwo potrafiło (i niestety nadal potrafi) determinować życie jednostki, przytłacza. Bowiem za statystykami, wzniosłymi hasłami zawsze kryją się ludzie i ich dramaty. Jedną z takich smutnych opowieści jest „Maurycy” wg prozy Edwarda Morgana Forstera.
Pierwsza dekada XX wieku. Na uniwersytecie w Cambridge Maurice poznaje lorda Clive’a Durhama. Młodzi mężczyźni szybko się zaprzyjaźniają, a z czasem ich przyjaźń przemienia się w coś więcej. Clive nie chce jednak niszczyć platonicznej więzi, jaka ich łączy. W jego opinii powstrzymywanie się od seksu jest jedynym sposobem, aby tę więź usprawiedliwić. Niebawem wybucha skandal, którego „bohaterem” jest ich kolega z uniwersytetu – Risley, który za sodomię skazany zostaje na 6 miesięcy więzienia i ciężkich robót. Nadchodzi też czas, kiedy Maurice i Clive muszą wybrać drogę życia i ostatecznie zdecydować czy mimo niebezpieczeństwa kontynuować swój związek. Rozpoczyna się między nimi uczuciowa szamotanina, do której niedługo dołączy się trzeci mężczyzna.
James Ivory to jeden z ciekawszych brytyjskich reżyserów. W pamięci utkwiły mi zwłaszcza fenomenalne „Okruchy dnia” z niezapomnianym duetem Thompson-Hopkins. „Maurycy” to jego kolejna (wcześniej zabrał się za „Okno z widokiem”) i nie ostatnia adaptacja powieści Forstera. Z pewnością także film osobisty, wszak nie jest tajemnicą, że Ivory jest gejem (a jego partner, Ismail Merchant, wyprodukował film). Ivory zawsze zachwyca swoją anielskością, tak też jest i w tym wypadku. Każdy kadr to ogromna porcja zimnego klimatu z aż wyczuwalną sztywnością reguł rządzących światem postaci. Reżyser po raz kolejny konfrontuje swoich bohaterów z konwenansami. Dziś owe słowo może budzić pewne rozbawienie, jednak o ich sile bohaterowie i widz przekonują się w bardzo smutny sposób. Miłość dwóch mężczyzn to obraza moralności, która winna być karana więzieniem. Czy miłość ma szansę rozwinąć się pod kloszem? Bo jeśli tylko na chwilę go uniesiemy, możemy stracić wszystko: pozycję, rodzinę, przyjaciół, majątek. Clive od początku był przygotowywany do określonej roli: bogatego dziedzica, działacza politycznego, mężczyzny, który zapewni przetrwanie nazwiska. Jego orientacja seksualna staje się niespodziewaną przeszkodą. Kocha Maurycego, ale brakuje mu odwagi, by przeciwstawić się i zaryzykować. Clive odcina dopływ powietrza temu uczuciu, udając także przed samym sobą, że to, co czuje do Maurycego, to tylko bardzo głęboka przyjaźń. Z kolei Maurice nie ma wątpliwości. Dla Clive’a gotów jest podjąć niebezpieczną grę ze światem. Szybko okazuje się, że na ringu jest sam, bez wsparcia ukochanego. Między nimi rodzi się coraz więcej antagonizmów. Jeden próbuje się wyleczyć poprzez małżeństwo, drugi przy pomocy hipnozy. Oba środki zawodzą. Dla Clive’a paraliżujący strach jest jednak wystarczającym straszakiem.
Kto wie, jak potoczyłyby się losy tytułowego bohatera, gdyby nie Alec, służący Clive’a. Ten pochodzący z najniższej warstwy społecznej młodzieniec ma w sobie odwagę, by walczyć o miłość, o siebie. Przecież grozi mu to samo, co innym. On też może trafić do więzienia, zostać wyklęty przez otoczenie. A jednak gotów jest dla Maurycego poświęcić możliwość awansu, bez jakiejkolwiek gwarancji z jego strony. Ten prostolinijny chłopak jest drogą bohatera do samoakceptacji. Ich związek nie kończy się na szybkim numerku w domu Clive’a czy hotelowym pokoju. Jego odwaga i determinacja z pewnością imponuje Maurycemu. To jednak poświęcenie Aleca wywiera na nim największe wrażenie. Biedny służący robi dla niego więcej niż ktokolwiek inny, wyrzeka się wszystkiego, wszystkich swoich szans, za samą możliwość bycia z nim. Maurycy nie tylko zdobywa miłość, ale i samego siebie. To jak potoczą się losy tego związku, wydaje się mniej istotne, wobec faktu wyzbycia się krepujących więzów środowiska. Maurycy może wstać i odejść z kimś, kto go kocha. Clive spędzi zaś życie na kolanach, służąc tradycji i społeczeństwu. Więzienie kłamstw i obłudy, które wokół siebie budował, staje się w konkluzji jego domem.
Ivory stworzył ciekawy dramat charakterologiczny. Konwenanse krepujące bohaterów to temat wyświechtany, jednak Amerykanin unika prostych recept i stara się jak najlepiej przedstawić spektrum dramatów ludzi początku XX wieku. Zimny skamieniały świat starych reguł znakomicie zbudowany został nie tylko dzięki wątkom fabuły, ale również poprzez dobre, zimne zdjęcia, jak i interesującą muzykę (chociaż w kilku momentach jest ona zbyt nachalna i niedopasowana). A jednak nie będę ukrywał, że „Maurycy” to dla mnie obraz ledwie dobry. Mozaikowa konstrukcja, o której wspomina Torne, bardzo mi przeszkadzała. W tych scenach nie ma samoistnej ciągłości, kolejne kadry wydają się zbyt topornie dopasowane do siebie. Stanowią osobne elementy, nie tworząc spójnej całości. Zamiast delikatnych, lekkich mostów Ivory stosuje uderzające swą widocznością, sztuczne przejścia. „Maurycego” ogląda się jak pokaz slajdów, co przeszkadza podczas seansu. Ponadto obraz jest nierówny: zaczyna się świetną sceną na plaży, która mówi w zasadzie wszystko o ówczesnym postrzeganiu ludzkiej seksualności. Następnie mamy również ciekawe i dopracowane ujęcia w Cambridge. Później jednak całość „siada” i sprężystość odzyskuje dopiero w chwili, gdy na scenie pojawia się Alec. Reżyser zbyt skupia się na tym, by uzmysłowić widzowi realia związane z konwenansami świata. Mógłby bardziej uwierzyć w inteligencję odbiorcy i zmienić swój punkt przekazywania opowieści.
Aktorzy również szału nie robią. Co prawda miło zobaczyć, że Hugh Grant zanim stał się królem kasowych, chociaż niekoniecznie mądrych, komedii romantycznych, potrafił zagrać naprawdę ciekawą i skomplikowaną rolę, to jednak nagroda w Wenecji przyznana została chyba nazbyt lekką ręką. James Wilby również jest dobry (chociaż sceny płaczu wychodzą mu słabiutko). Mnie najbardziej spodobał się Rupert Graves w roli Aleca. Bardzo udanie przedstawił portret prostego, ale niegłupiego młodzieńca, który ma w sobie tyle siły, by walczyć o miłość.
Wszystko to, cała ta mozaika, szarpanina, klimat zostaje daleko w tyle za „Okruchami dnia”. Hopkins i Thompson bez zadyszki wdrapali się na szczyt swoich umiejętności aktorskich, Ivory potrafił równomiernie rozłożyć akcenty, jeszcze bardziej potęgując chłód, tworząc film elektryzujący, porażająco smutny i przejmujący. I chociaż tu widać już przebłyski nadchodzącej formy, to w podsumowaniu „Maurycy” to film niezły, ciekawy także z punktu widzenia rozwoju kina homoerotycznego. Skostniałość świata przedstawionego udzieliła się całemu filmowi, co w tym wypadku zaletą nie jest. Gombrowicz w podobnej sytuacji mistrzowsko wybronił się groteską.
Tytuł oryginalny: Maurice
Reżyseria: James Ivory
Scenariusz: James Ivory, Kit Hesketh-Harvey
Zdjęcia: Pierre Lhomme
Muzyka: Richard Robbins
Produkcja: Wielka Brytania
Gatunek: Dramat obyczajowy
Data premiery (Świat): 15.09.1987
Czas trwania: 135 minut
Obsada: James Wilby, Hugh Grant, Rupert Graves, Ben Kingsley, Patrick Godfrey, Helena Bonham Carter