Requiem dla snu / Requiem for a Dream (2000)

Dramat w trzech aktach
Gdyby ktoś mnie zapytał jakiemu jednemu filmowi przyznałbym miano kultowego, bez chwili wahania odpowiedziałbym „Requiem dla snu”. Obraz Aronofsky’ego już od kilku lat ma swoje niezwykłe miejsce wśród moich ulubionych filmów. Nigdy nie zapomnę pewnego słonecznego, letniego dnia, kiedy mój kolega Michał wpadł z płytą i pytaniem „oglądamy?”. Musicie wiedzieć, że na temat „Requiem” niewiele wtedy wiedziałem, tylko tyle, że to film o narkomanach i że występuje w nim Jennifer Connelly. Byliśmy w dobrych nastrojach, zadowoleni z wolności jaką dawały wakacje i nastawieni na jakiś dobry, acz niezobowiązujący film. Byłem wtedy jeszcze beztroskim nastolatkiem, można nawet rzec „nieświadomym” tego co dzieje się wokół mnie. Dziś nawet trochę dziwi mnie ten kontrast – ja wtedy i „Requiem dla snu”, film wywracający cały twój świat do góry nogami, obraz wrzynający ci się w mózg. Po tych 100 minutach seansu żaden z nas nie był już tym samym człowiekiem. Znikło całe zadowolenie z siebie, cała radość, rozeszliśmy się w milczeniu.
Minęło kilka lat a dzieło amerykańskiego reżysera znów stanęło mi na drodze. Wszystko, co przeżyłem po pierwszym seansie wróciło, wszystkie uczucia, pustka, nieopisany smutek. Możecie uznać mnie za masochistę, ale z pożądliwością otworzyłem pudełko z filmem i w ciemnym pokoju przeżyłem to po raz kolejny. Totalny wstrząs. Nie czułem się najlepiej, było mi niedobrze. Chciałem, aby ktoś mnie przytulił, ale wiem, że nic by to nie pomogło.
Brooklyn, miejsce gdzie marzenia ścierają się z rzeczywistością i starcie to przegrywają. Tu każdy dzień wydaje się kopią następnego. Przychodzi czas, gdy trzeba samemu decydować o sobie, własnej przyszłości. Czas, gdy jedną nogą stoi się w dorosłości a jedną wciąż w dzieciństwie. Harry, Marion i Tyrone są w takim właśnie okresie. Uciekając od odpowiedzialności i monotonni życia w wspaniałej Ameryce sięgają po narkotyki. Nic niezwykłego, wszyscy tak robią. Tyrone i Harry nie chcą jednak do końca życia jechać na średnim towarze, chodzić w podartych tenisówkach i zastawiać telewizor matki Harry’ego w lombardzie, aby mieć co załadować. Postanawiają zarobić na narkotykach. Wybić się z szarej egzystencji, spełnić w ten sposób swoje marzenia, zwykłe ludzkie potrzeby (znasz to uczucie?). Marion chce otworzyć sklep z własną odzieżą i prowadzić go z ukochanym. Tyrone pragnie osiągnąć coś w życiu, aby nie musieć martwić się o jutro. Ich sen staje się rzeczywistością, rzeczywistością prowadząca nad przepaść.
Sara, matka Harry’ego także ma marzenie – wystąpić w telewizji. To tak niewiele a dla niej znaczy tak dużo. Dostaje możliwość wzięcia udziału w programie. Chce dobrze wyglądać. Odnajduje starą, elegancką czerwoną sukienkę w której była na maturze syna. Jednak, aby w niej wystąpić musi schudnąć. Po eksperymentach z dietami udaje się do lekarza po „pigułki, po których nie chce się jeść”. Jest to początek końca.
„Requiem dla snu” nie jest „filmem o narkomanach”, jak to się zwykło mówić. Narkotyki to tylko jeden z elementów i raczej nie najważniejszy. Jest to przede wszystkim film o marzeniach i cenie jaką często przychodzi nam zapłacić za próbę ich realizacji. Jest to także opowieść o samotności, samotnej drodze przez piekło, z którego nie da się już wyjść. Opowieść o upadku marzeń, rozliczenie z mitem „amerykańskiego snu”, którym karmieni jesteśmy na każdym kroku od najmłodszych lat.
Każdy z bohaterów to osobna historia. Harry jest typowym młodym chłopakiem, zaczynającym dorosłe życie. Ma dziewczynę, którą kocha i chce z nią zbudować coś własnego. Szuka ucieczki przed nadopiekuńczą matką, żyjąca wspomnieniami o mężu i iluzją na temat syna. Harry pragnie uwolnić się od szarości ulic. Narkotyki są dla niego odskocznią, próbą ucieczki przed uczuciami, wobec których czuje się mały.
Sara ma skromne wymagania co do jego osoby, chce, aby miał dobrą pracę, ładną, miłą żonę i dziecko. To niewiele, a jednak go przytłacza. Kocha Marion, chce dać jej szczęście, własny sklep. Są połączeni liną własnych marzeń, jedno nieświadomie ciągnie drugie na dno. W ich związku jest jednak coś zastanawiającego. Czy oprócz „ładowania” i marzeń coś ich łączy? Absolutnie mistrzowska scena na molo. Jedna z moich ulubionych, nie tylko w tym filmie, ale w całej historii kina. Harry widzi Marion stojącą przy barierce. Chłopak biegnie do niej, woła ją, ale ona go nie słyszy. Ma na sobie czerwoną sukienkę. W końcu się odwraca, uśmiechnięta, szczęśliwa a cała wizja rozmywa się. Niby nic niezwykłego. Ja jednak ciągle na nowo zachwycam się tą sceną. Hipnotyzująca muzyka, od której zaczyna się kręcić w głowie, leniwe kadry, blade słońce, które wcale nie grzeje. Czerwona sukienka. Czy możemy uznać, że ta sukienka to ta, którą ma Sara? Kim więc w tej wizji jest Marion, przekształconym obrazem matki czy sama sobą w czerwonej sukience w tamtej chwili, właśnie w tamtej chwili. Scena ta powtarza się raz jeszcze pod koniec, aczkolwiek w innej , dramatycznej formie. Harry dążąc do ukochanej spada, tak naprawdę nigdy do niej nie dobiega.
To tylko wizje. Uzupełnienie tego, co staje się udziałem chłopaka. Bo to, co przeżywa w życiu jest o wiele bardziej realne. Nie jestem osobą, którą przerażają na ekranie hektolitry krwi, wnętrzności ludzkie, ale to co dzieje się w ostatniej części filmu z Harrym sprawia, że chcę spuścić wzrok, aby to do mnie nie dotarło. Nie chcę, aby to było prawdziwe. Jednak to jest prawdziwe. Cierpię wraz z nim, czuję jego rozkład, staję się częścią jego bólu. To niesamowite.
Sama historia Harry’ego potrafiłaby pogrążyć nas w rozpaczy na długo. Ale Aronofsky nie ma litości. Mówi do nas „myślisz, że już wszystko widziałeś, ty nic nie widziałeś!”.
Rozkazuje nam patrzeć na upadek Marion. A my nie mamy siły odmówić.
Marion jest ładna, nie piękna czy brzydka, po prostu ładna. Równie dobrze może się ci spodobać, jak nie zrobić żadnego wrażenia. Po prostu taka dziewczyna z sąsiedztwa, którą możesz co dzień mijać na klatce schodowej. Ma bogatych rodziców, którzy pieniędzmi chcą zrekompensować jej brak miłości i uwagi. U boku Harry’ego czuje się ważna, potrzebna i kochana. Jego słowa, gesty mają dla niej znaczenie. Razem snują plany, razem biorą narkotyki. Gdy towar znika z miasta rozpoczyna się droga po równi pochyłej. Marion poświęca się raz nie dla prochów czy pieniędzy, ale dla Harry’ego. Idzie do łóżka z facetem, który ją brzydzi. Jest jednak egoistką, ponieważ wie, że bez tego nie będzie działki, nie odzyska spokoju. To ma być jednorazowe spotkanie, które pokazuje jednak jaka jest wartość Marion. Jest warta tyle ile jej dupa, mówiąc dosłownie. Widzimy również jak bardzo zagubioną osobą jest bohaterka Connelly. Narkotyki robią z niej dziwkę. Co gorsza, także Harry się do tego przyczynia, zostawiając jej numer do Dużego Tima. Jej upadek jest przez to bardziej dotkliwy, bardziej przytłaczający.
Sceny z Marion należą do najlepszych w filmie. Oprócz ubóstwianej przeze mnie sytuacji na molo, jest również genialna scena krzyku w wannie, tak przejmująca, że aż braknie tchu. Prawie czuje się chłód wody, brak powietrza. Niezapomniany jest także moment, gdy po imprezie u Tima, Marion kładzie się na sofie, przyciska do siebie działkę, uśmiecha się i przyjmuje pozycję embrionalną. W tej scenie jest bezbronna jak dziecko, prawie zapominany o tym, co przed chwila zrobiła, prawie. Tym bardziej uderza nas symbolika tej sceny. To najlepsza rola Jennifer, w jakiej ją widziałem. Podobnie z resztą jak Leto i Wayans. Dla nich to chyba role życia. Przede wszystkim autentyczne, bez zgrzytów czy potknięć. Można ich oglądać na ekranie po raz setny a efekt pozostaje ten sam. Connelly jest spośród tej trójki najlepsza. A przecież wszyscy robią ze swoimi rolami coś niesamowitego, jednocześnie prostego, prozaicznego.
Wayans i jego Tyrone. Taki luzak, cwaniak, a jednocześnie zaskakująco złożona postać . Może się wydawać, że jego los jest najlepszy w porównaniu do pozostałych bohaterów i nie sposób się z tym nie zgodzić. On jednak ponosi chyba najbardziej „osobistą klęskę”. Praktycznie cały jego dramat zawiera się w niepozornej scenie z matką. Gdy przybiega i rzuca się na jej kolana. Jego dążenia są tak prozaiczne, że aż śmieszne. A jednak nawet te proste marzenia nie mają szans na realizację. Zostają zamienione na kraty. Skoro nawet te sny nie mogą się zrealizować, to czy my w ogóle mamy prawo marzyć?
I Sara. Ona chyba upada najniżej. Traci kontrolę nad własnym umysłem, staje się już tylko sumą zażytych tabletek. „Chcę wystąpić w telewizji” powinno być chyba synonimem pragnienia samozniszczenia. A czerwona sukienka symbolem upadku. Sara w końcu ją wkłada, jakby na swój pogrzeb. Ostatnia droga Sary Goldfarb. A zaczęła się tak niewinnie. Od telefonu, farbowania włosów. Jakże samotną osobą musiała być Sara, skoro tak kurczowo trzymała się swojego snu o występie w telewizji. Miał on dla niej wielką wartość, uosabiał męża, którego straciła i syna, który wymykał się jej miłości. Sara była chyba jedną z najbardziej samotnych kobiet na ziemi. Co tak naprawdę miała? Występ był dla niej ostatnim świeżym powiewem w życiu, miał wnieść coś nowego do jej szarej egzystencji, do monotonii. Miał być ucieczką od samotności. W końcu stała się kimś ważnym, sąsiadki patrzyły na nią z szacunkiem, słuchały tego, co ma do powiedzenia. Znakiem prestiżu było najlepsze miejsce do opalania przed domem. Była z tego tak dumna, że nie zauważyła jak powoli staje się swoistym zombie XXI wieku. Ellen Burstyn jest w swojej kreacji wiekopomna. Do perfekcji zapanowała nad swoją mimiką, tworząc jedną z najważniejszych kreacji w historii kina. Przez cały seans rozpacz jej postaci jest nieomal namacalna. Zwłaszcza pod koniec zaciera się granica pomiędzy aktorstwem a byciem postacią, którą się gra. Nawet przez myśl nie chce nam przejść, że to rola, coś udawanego. Gdyby ktoś mi powiedział, że to dokument, od razu bym uwierzył. Takimi kreacjami tworzy się historię. Burstyn otrzymała za swoją rolę nominację do Oscara. Statuetka powędrowała jednak do Julii Roberts. W moim osobistym rankingu to jedna z 10 największych pomyłek w historii. Tak samo jak przyznanie Russellowi Crowe Oscara za „Gladiatora”, kosztem Rusha w „Zatrutym piórze”. Dwie tak fatalne pomyłki w jednym roku. Pozostaje jednak cień nadziei, że żaden człowiek na Ziemi nie ma wątpliwości kto był królową ekranu w 2000 roku. Ja na kolanach dziękuję za takie role!
Jednak „Requiem dla snu” oprócz znakomitej historii i aktorów ma jeszcze jedną gwiazdę – muzykę. Motyw przewodni filmu jest już dzisiaj legendą. Niesłychanie przejmujący, jeden z najbardziej emocjonalnych tematów jakie człowiek kiedykolwiek skomponował. Myślę, że większość z Was słyszała ten motyw, nawet jeśli nie wiecie skąd pochodzi. Wiele osób słyszało zapewne o wiele bardziej bogatą instrumentalnie jego wersję wykorzystaną w zwiastunie do „Dwóch wież”. Jak podsumował Leszek: „”Requiem dla snu” – jedyny film w historii kina, kiedy człowiek odnosi wrażenie, że to nie muzyka tworzona jest pod akcję, a akcja pod muzykę.” To chyba mówi samo za siebie. Warto także zwrócić uwagę na hipnotyzujący motyw ze sceny na molo, otępiający czujność, sprawiający, że nasz mózg pracuje na wolniejszych obrotach.
Jeżeli chodzi o stronę techniczną, to dzieło Aronofsky’ego jest jednym z najoryginalniejszych pod względem formy filmów ostatnich lat. Na uwagę zasługują przede wszystkim genialne rozwiązania przy montażu. Sceny zażywania narkotyków już są historią, sprawiają, że widz staje się częścią całego procesu. Albo taki prosty zabieg jak podział ekranu na dwie części, niby nic niezwykłego a jaki efekt! Montaż kadrów w mieszkaniu Marion czy wspaniałe wyważenie pod koniec filmu sprawiają, że Jay Rabinowitz powinien zostać nagrodzony Oscarem!.
Niezatarte ważenie zrobiły na mnie także zdjęcia Matthewa Libatique’a. Przytłumione, ascetyczne. Obiektyw jest częścią historii, a nie tylko jej przekaźnikiem. Wspaniałe ujęcie Marion i Harry’ego, gdy ci leżą na sofie, które zaczyna się pokazania sufitu, potem kamera delikatnie opada i zbliża się do bohaterów. Świetnie wykonane zostały także sceny, gdy kamera jest „roztrzęsiona” np. kiedy Marion opuszcza mieszkanie terapeuty, idzie korytarzem, wchodzi do windy… Kolejny element obrazu nadający mu niedoścignionej autentyczności.
Jaką więc rolę pełni w tym wszystkim Darren Aronofsky? On pozbawia całą opowieść sentymentalizmu, natręctwa, melodramatyzmu. To zadziwiające, ale poniekąd jest cudotwórcą. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w tym obrazie wszystko jest tak idealne? Dlaczego każdy z wyżej wymienionych przeze mnie elementów właśnie w tym filmie wspina się na sam szczyt? To nie przypadek. To przejaw prawdziwego geniuszu.
A teraz przejaw ludzkiej głupoty, debilizmu i ograniczenia. Po tym co napisałem, wydaje się, że wśród oscarowych tytanów film ma swoje miejsce. Ale tak nie jest. Miliony dolarów i nagrody „kółek krytyków wiejskich z Los Angeles”, Globusiki ze złota i nadzy rycerze przypadają takim filmom jak: „Forrest Gump”, „Erin Brockovich”. Bajkom, kłamstwom, iluzji. Takie obrazy jak „Requiem” są wrzodem na tłustych dupskach szacownych akademików, właścicieli fabryki snów i takich koncernów jak chociażby Pepsi. Jak gdzieś przeczytałem „”Requiem dla snu” kwestionuje najstarszy archetyp Ameryki, kraju zbudowanego na marzeniach”. To tak jak w Polsce źle wypowiadać się o Solidarności. Los jest jednak okrutny, bo to właśnie na taśmie filmowej fabryka snów (tworząca bajki typu „Legalna blondynka”) dostało najdotkliwszy policzek. Mimo braku nagród i sukcesu finansowego „Requiem” osiągnął wszystko, co obraz osiągnąć może.
„Requiem dla snu” to taki film, na temat którego można napisać tysiące różnych recenzji, a i tak nie uchwyci się jego wagi, piękna i tragizmu. Zdaję sobie sprawę, że mój tekst jest niespójny, czasem nielogiczny, ale uwierzcie mi, recenzowanie takiego filmu to prawie samobójstwo. Jak zamknąć skończone arcydzieło w kilku słowach? No jak? Już teraz czuję, że za kilka dni opisałbym to wszystko zupełnie inaczej, a ta recenzja dla mnie samego będzie żenująco głupia.
Oto jeden z najważniejszych filmów w historii kina, wiekopomne arcydzieło. Film, który jeszcze przez długie lata będzie atakowany i wznoszony na wyżyny. Będzie symbolem kina naszych czasów. I jeśli ktokolwiek uważa „Requiem” za nierealny czy przesadzony to czy kiedykolwiek powstało w kinie coś prawdziwego?
Jak rany, jeśli Jennifer Connelly jest „ładna” czy „przeciętna” to już nie wiem która aktorka jest piękna 😛